Wujo usłyszał w ciemności pomruk, a następnie cichy jęk Boaza. Domyślił się też, że Boaz nacisnął właśnie guzik tego, co nosił w kieszeni — guzik, który miał ściąć Wuja z nóg.
Wujo ani pisnął.
— Wuju? — zagadnął Boaz.
— Uhum? — odparł Wujo.
— Jesteś tam, kumplu? — zdumiał się Boaz.
— A gdzie miałbym pójść? — zapytał Wujo. — Myślałeś, że już po mnie?
— Dobrze się czujesz, kumplu? — indagował Boaz.
— Tak, kumplu, a bo co, kumplu? — odparł Wujo. — Wczoraj, jak spałeś, kumplu, wyciągnąłem ci, kumplu, tę zabawkę z kieszeni i rozmontowałem ją, kumplu, i wybebeszyłem, kumplu, i napchałem, kumplu, papierem toaletowym. A teraz, kumplu, siedzę sobie na pryczy i trzymam, kumplu, załadowany karabin, a ten karabin wycelowany jest w ciebie, kumplu — i co ty, sieroto, myślisz teraz zrobić?
Rumfoord zmaterializował się na Ziemi w Newport dwukrotnie podczas trwania wojny ziemsko-marsjańskiej: raz tuż po jej rozpoczęciu, a drugi raz — w dniu zakończenia. Rumfoord i jego pies nie mieli jeszcze wówczas znaczenia kultowego. Byli po prostu atrakcją turystyczną.
Wierzyciele wydzierżawili posiadłość Rumfoordów pewnemu showmanowi nazwiskiem Martin T. Lapp. Lapp sprzedawał bilety na materializację w cenie jednego dolara za sztukę.
Cały show polegał na pojawieniu się, a następnie zniknięciu, Rumfoorda i jego psa. Rumfoord ani myślał odzywać się do kogokolwiek prócz lokaja Moncriefa, do Moncriefa zaś mówił szeptem. Siadał zadumany w głębokim fotelu w pokoiku pod schodami — w Muzeum Kajtka. Jedną dłonią przesłaniał oczy; palce drugiej zaś wplatał w łańcuch stalowej obroży Kazaka.
Rumfoorda i Kazaka reklamowano jako duchy.
Za oknem pokoiku ustawiono platformę, a drzwi do korytarza usunięto. W ten sposób dwie kolejki turystów mogły równocześnie wić się wzdłuż pokoju, po to, by każdy z przechodzących rzucił sobie okiem na infundybułowanych chronosynklastycznie mężczyznę i psa.
— Coś nie za bardzo dziś rozmowny — wyjaśniał publiczności Martin T. Lapp. — Proszę pamiętać, że on ma sporo do myślenia. To, że siedzi tutaj, to jeszcze nie koniec. On i ten pies rozciągają się na całą odległość między Słońcem a Betelgeuzą.
Aż po ostatni dzień wojny, cały scenariusz i efekty dźwiękowe spektaklu były dziełem Martina T. Lappa.
— To fantastyczne, drodzy państwo, że przybywacie tu w tym wielkim dniu historii świata, aby podziwiać ów niepowtarzalny eksponat o niezaprzeczalnych wartościach kulturowych, poznawczych i naukowych. — Tak witał turystów Lapp w ostatnim dniu wojny.
— Jeśli duch przemówi — ciągnął Lapp — opowie nam o cudach minionych i przyszłych, o rzeczach we Wszechświecie, jakie się nam nie śniły. Mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy z was będą mieli szczęście być tutaj w chwili, gdy duch uzna, że dojrzał już moment, w którym opowie nam wszystko, co wie.
— Ten moment właśnie dojrzał — oświadczył głucho Rumfoord.
— Ten moment już prawie gnije — uściślił Winston Niles Rumfoord.
— Chwalebne zwycięstwo, które dziś świętujecie, przyniosło chwałę jedynie pokonanym zastępom świętych. Owi święci byli, jak wy, Ziemianami. Wyprawili się oni na Marsa, przygotowali skazany na zagładę atak i ochoczo poświęcili życie, tylko po to, by Ziemianie połączyli się wreszcie w jeden naród: radosny, życzliwy i dumny.
Umierając — ciągnął Rumfoord — pragnęli nie raju dla siebie samych, lecz wiecznotrwałego braterstwa ludzi na Ziemi.
W tym to żarliwie pożądanym celu — mówił — niosę wam dzisiaj słowo nowej religii, którą przyjmie z ochotą każde ludzkie serce w każdym zakątku ziemskiego globu.
Granice państw — obwieścił Rumfoord — przestaną istnieć.
Zamrze dążenie do wojny — obwieścił Rumfoord.
— Zamrze wszelka zazdrość i strach, i nienawiść — obwieścił Rumfoord.
— A imię tej nowej religii — obwieścił Rumfoord — brzmi: Kościół Boga Doskonale Obojętnego.
Flaga tego kościoła będzie błękitno-złota — obwieścił Rumfoord. — A na polu błękitnym złotymi literami wypisane będą te oto słowa: „Zajmijcie się ludźmi, a Bóg Wszechmogący sam się sobą zajmie”. Dwie główne nauki tej religii brzmią: człek marny nie jest w stanie wspomóc ani ucieszyć Boga Wszechmogącego; oraz: los to nie palec Boży.
Dlaczego mielibyście wyznawać tę akurat religię, a nie jakąkolwiek inną? — ciągnął Rumfoord. — Powinniście ją wyznawać, gdyż ja, głosiciel tej religii, potrafię czynić cuda, czego nie potrafią głosiciele innych religii. Jakie cuda potrafię czynić? Potrafię uczynić cud przekazania wam, z największą dokładnością, tego, co niesie przyszłość.
W tym miejscu Rumfoord przepowiedział ze szczegółami pięćdziesiąt przyszłych zdarzeń.
Obecni pieczołowicie zakonotowali jego przepowiednie.
Nie trzeba dodawać, że wszystkie przepowiednie prędzej czy później się sprawdziły — i to co do joty.
— Nauki tej religii wydadzą się wam z początku mato precyzyjne i niejasne — powiedział Rumfoord. — Z czasem jednak dostrzeżecie ich piękno i kryształową przejrzystość.
Tytułem tymczasowo niejasnego wstępu — ciągnął Rumfoord — przytoczę wam pewną przypowieść: Dawno, dawno temu los postarał się, aby niemowlę zwane Malachi Constant przyszło na świat jako najbogatszy osesek na kuli ziemskiej. Tego samego dnia los postarał się o to, by pewna ślepa babuleńka stąpnęła na wrotkę porzuconą u szczytu betonowych schodów, aby koń pewnego policjanta rozdeptał małpkę kataryniarza i aby zwolniony warunkowo rabuś bankowy znalazł na dnie kufra na strychu własnego domu znaczek pocztowy wartości dziewięciuset dolarów. Pytam was, czy los to palec Boży? — Rumfoord wzniósł do góry własny palec wskazujący, który był przezroczysty jak pierwszorzędna szklanka.
— Podczas kolejnych odwiedzin — rzekł — przytoczę wam, bracia, przypowieść o ludziach, którzy postępują tak, jak, w ich własnym mniemaniu, oczekuje tego od nich Bóg Wszechmogący. Tymczasem radzę wam, w ramach przygotowań do zrozumienia tej paraboli, przeczytać wszystko, co wam wpadnie w ręce na temat Inkwizycji Hiszpańskiej.
Następnym razem — ciągnął Rumfoord — przywiozę wam Biblię w wersji poprawionej stosownie do wymogów współczesności. Dostarczę wam też skróconą historię Marsa, prawdziwe dzieje świętych, którzy oddali swe życie za zjednoczenie narodów świata w Bractwo Człowiecze. Historia ta skruszy serce każdej ludzkiej istoty dysponującej jeszcze sercem do skruszenia.
Rumfoord i jego pies zdematerializowali się w mgnieniu oka.
Na pokładzie statku kosmicznego lecącego z planety Mars w kierunku planety Merkury, na pokładzie statku wiozącego Wuja i Boaza, automatyczny pilot-nawigator ponownie zarządził dzień.
Nastał świt po nocy, podczas której Wujo oświadczył Boazowi, że to coś, co Boaz ma w kieszeni, nie zdoła już nikomu zadać bólu.
Wujo spał na swojej pryczy w pozycji siedzącej. Na jego kolanach spoczywał załadowany i odbezpieczony mauzer.
Boaz nie spał. Leżał na swojej pryczy pod przeciwległą ścianą kabiny. Boaz przez całą noc nie zmrużył oka. Gdyby tylko zechciał, mógł teraz z łatwością rozbroić i zabić Wuja.
Boaz doszedł jednak do wniosku, że kumpel jest mu potrzebny znacznie bardziej niż urządzenie do zmuszania ludzi, aby robili dokładnie to, co Boaz im każe. W ciągu ostatniej nocy przestał zresztą być tak bardzo pewien, co mianowicie chciałby im nakazywać.
Boaz doszedł do wniosku, że tak naprawdę w życiu liczą się tylko dwie rzeczy: nie być samotnym i nie bać się. Prawdziwy kumpel był wart więcej niż wszystko inne.