Kabinę wypełnił nagle dziwaczny, zgrzytliwy, szczekliwy odgłos. Był to śmiech. Był to śmiech Boaza. Śmiech Boaza brzmiał tak dziwacznie, ponieważ Boaz nigdy jeszcze nie śmiał się w ten sposób — nigdy jeszcze nie śmiał się z tego, z czego śmiał się teraz.
Śmiał się z potwornego bigosu, w jaki się władował — z tego, że przez całe swoje wojskowe życie udawał, że rozumie wszystko, co się dzieje, i że to, co się dzieje, jest w porządku.
Śmiał się z tego, że jak dureń dał się wykorzystywać — Bóg wie komu i Bóg wie, w jakim celu.
— Kurczę pieczone, kumplu — przemówił na głos. — Co my tu robimy, w samym środku kosmosu? Co my robimy w tych ciuchach? Kto steruje tym całym kretyństwem? Jak to się stało, żeśmy wleźli w tę puszkę po konserwach? Dlaczego mamy do kogoś strzelać, kiedy dojedziemy tam, gdzie dojedziemy? Dlaczego ktoś ma próbować nas zabić? Dlaczego? — zapytał Boaz. — Kumplu — powiedział. — Ty mi powiedz, dlaczego.
Wujo ocknął się i gwałtownie obrócił muszkę mauzera w kierunku Boaza.
Boaz śmiał się dalej jakby nigdy nic. Wyjął z kieszeni skrzynkę kontrolną i cisnął ją na podłogę.
— Już jej nie chcę, kumplu — powiedział. — Nic nie szkodzi, że ją wybebeszyłeś. Mam jej dosyć.
Mam dosyć tego całego gówna! — ryknął Boaz.
Rozdział 8
W nocnym klubie Hollywood
HARMONIA — jedyna forma życia spotykana na planecie Merkury. Harmonia zamieszkuje jaskinie. Trudno sobie wyobrazić wdzięczniejsze stworzenie.
Planeta Merkury śpiewa jak kryształowy kielich.
Śpiewa nieprzerwanie.
Jedną stroną Merkury zwrócony jest ku Słońcu. Ku Słońcu zwraca się wciąż ta sama strona Merkurego. Pokrywa ją ocean rozgrzanego do białości pyłu.
Drugą stroną Merkury zwrócony jest ku nicości wiekuistej przestrzeni. Ku nicości wiekuistej przestrzeni zwraca się wciąż ta sama strona Merkurego. Pokrywa ją dżungla olbrzymich, białoniebieskich, zimnych jak lód kryształów.
Merkury śpiewa dzięki napięciu, jakie powstaje między gorącą półkulą wiecznego dnia a zimną półkulą wiecznej nocy.
Merkury pozbawiony jest atmosfery, więc jego pieśń odbiera się zmysłem dotyku.
Pieśń jest powolna. Merkury potrafi wytrzymać jeden dźwięk przez okres równy ziemskiemu tysiącleciu. Niektórzy twierdzą, że pieśń ta była niegdyś wesoła, szybka, nieokiełznana — i zniewalająco bogata. Niewykluczone.
W przepastnych jaskiniach Merkurego żyje pewien gatunek stworzeń.
Pieśń, którą śpiewa planeta, jest dla tych stworzeń bardzo ważna, gdyż żywią się one wibracjami. Odżywiają się energią mechaniczną.
Stworzenia przywierają kurczowo do śpiewających ścian swoich jaskiń.
W ten sposób zżerają pieśń Merkurego.
W głębi jaskiń ściany fosforyzują cytrynowym światłem.
Stworzenia zamieszkujące jaskinie są przezroczyste. Gdy przywierają do ścian, fosforyczne światło przenika je na wylot. Żółte światło ścian, po przepuszczeniu przez ciała stworzeń, przybiera żywy odcień akwamaryny.
Natura jest wspaniała.
Stworzenia zamieszkujące jaskinie do złudzenia przypominają małe latawce bez szkieletu. Dojrzały osobnik ma kształt romboidalny i mierzy jedną stopę długości na osiem cali szerokości.
Grubość jego nie przekracza grubości ścianki balonika.
Każde ze stworzeń ma cztery słabiutkie ssawki — po jednej na każdym czubku. Ssawki te umożliwiają im czołganie się, — podobne do pełzania dżdżownicy — a także przywieranie do podłoża i wyczuwanie miejsc, w których pieśń Merkurego jest najbardziej smakowita.
Znalazłszy miejsce obiecujące godziwy posiłek, stworzenia przylepiają się do ściany jak wilgotna tapeta.
Stworzenia nie potrzebują systemu krążenia. Są tak cienkie, że życiodajne wibracje rozchodzą im się po wszystkich komórkach bez żadnych układów wspomagających.
Stworzenia nie wydalają.
Stworzenia rozmnażają się przez łuszczenie. Świeżo złuszczone młode przypominają łupież.
Wszystkie stworzenia są jednej płci.
Każde stworzenie złuszcza potomka własnego rodzaju, przy czym własny rodzaj jest dla wszystkich identyczny.
Stworzenia nie znają dzieciństwa jako takiego. Łuski zaczynają same się łuszczyć już w trzy ziemskie godziny po opadnięciu z dorosłego osobnika.
Stworzenia nie osiągają dojrzałości po to, aby następnie zdegenerować się i umrzeć. Po osiągnięciu dojrzałości pozostają w pełnym, rzec można, rozkwicie, tak długo, jak długo Merkury zechce im śpiewać.
Stworzenia nie znają sposobu na wzajemne zadawanie sobie bólu, nie mają też motywów do zadawania sobie bólu.
Głód, zawiść, ambicja, strach, uraza, religia i pociąg seksualny są im nie znane i zbędne.
Stworzenia te kierują się jednym tylko zmysłem: zmysłem dotyku.
Dysponują słabą zdolnością telepatyczną. Wiadomości, które potrafią nadawać i odbierać, są niemal równie monotonne, jak pieśń Merkurego. Istnieją dwie potencjalne wiadomości. Pierwsza stanowi automatyczną odpowiedź na drugą, druga zaś stanowi automatyczną odpowiedź na pierwszą.
Pierwsza brzmi: „Jestem tutaj, jestem tutaj, jestem tutaj”.
Druga brzmi: „Dobrze, że jesteś, dobrze, że jesteś, dobrze, że jesteś”.
Stworzenia mają jeszcze jedną cechę, dla której nie znaleziono jak dotąd pragmatycznego wyjaśnienia: mają otóż skłonność do układania się w zaskakujące wzory na tle fosforyzujących ścian.
Aczkolwiek ślepe i obojętne na cudze spojrzenia, grupują się one często w geometryczne, oszałamiające kombinacje cytrynowo-akwamarynowych rombów. Kolor cytrynowy pochodzi z odsłoniętych kawałków ściany. Barwę akwamaryny uzyskuje światło ścian po przefiltrowaniu przez ciała stworzeń.
Z racji swojej miłości do muzyki i skłonności do udzielania się w służbie sztuki, stworzenia otrzymały od Ziemian śliczną nazwę.
Nazywają się harmonie.
Wujo i Boaz schodzili do lądowania po mrocznej stronie Merkurego, w odległości siedemdziesięciu dziewięciu ziemskich dni od Marsa. Nie wiedzieli, że planetą, na której lądują, jest Merkury.
Stwierdzili, że Słońce jest przeraźliwie wielkie. Nie zachwiało to jednak ich przekonania, że lądują na Ziemi.
Podczas ostrego hamowania utracili świadomość. Teraz ją odzyskiwali — raczeni okrutną i piękną iluzją.
Wujowi i Boazowi zdawało się, że ich statek osiada powoli wśród drapaczy chmur, ponad którymi igrają snopy światła reflektorów.
— Nikt nie strzela — zauważył Boaz. — Albo już po wojnie, albo się jeszcze nie zaczęło.
Wesołe snopy światła, które obserwowali, nie pochodziły z reflektorów. Ich źródłem były wysokie kryształy na granicy oddzielającej jasną półkulę Merkurego od półkuli mrocznej. Kryształy przechwytywały promienie słońca, łamały je pryzmatycznie i wysyłały na mroczną stronę planety. Kryształy po stronie mrocznej łapały promienie i podawały dalej.
Nietrudno było uwierzyć, że to reflektory bawią się światłem ponad dachami wyrafinowanej cywilizacji. Nietrudno było wziąć gęstą dżunglę białoniebieskich kryształów za majestatyczne, piękne drapacze chmur.
Stojący przy luku Wujo zapłakał bezgłośnie. Opłakiwał miłość, rodzinę, przyjaźń, prawdę, cywilizację. Opłakiwał abstrakcje, gdyż jego pamięć kryła w zanadrzu kilka zaledwie twarzy i rekwizytów, z których wyobraźnia mogłaby sklecić misterium. Imiona klekotały mu w głowie jak suche kości. Stony Stevenson — przyjaciel… Be — żona… Chrono — syn… Wujo — ojciec…