Ni stąd, ni zowąd natknął się na imię Malachi Constant — i zupełnie nie wiedział, co z nim począć.
Wujo popadł w tępe uwielbienie, tępy szacunek dla wspaniałych ludzi i wspaniałych żywotów, których dziełem były majestatyczne budowle omiatane teraz snopami światła reflektorów. Oto miejsce, w którym rodziny bez oblicza, przyjaciele bez oblicza i nadzieje bez imienia mogły rozkwitać jak…
Metafora dotycząca rozkwitania uleciała Wujowi z pamięci.
Wyobraził sobie nadzwyczajną fontannę — stożek utworzony z ustawionych schodkowa mis o rosnących średnicach. Do niczego. Fontanna była sucha jak pieprz, upstrzona ruinami ptasich gniazd. Wujo poczuł kłucie w opuszkach palców, jakby je sobie pościerał wdrapując się po wyschniętych misach fontanny.
Obraz był do niczego.
Następnie Wujo wyobraził sobie trzy piękne dziewczyny, które kusiły go do zejścia w naoliwioną czeluść lufy mauzera.
— Chłopie — zdziwił się Boaz. — Wszyscy śpią. Ale nie pośpią sobie długo! — Boaz zajodłował i oczy mu rozbłysły. — Jak Boaz i Wujo ruszą w tango — powiedział — każdy jeden zerwie się na równe nogi i oka nie zmruży, najmniej przez parę tygodni!
Pilot-nawigator wprawnie manewrował statkiem. Aparatura gadała nerwowo sama do siebie, kołując, wirując, popstrykując i bucząc. Lokalizowała i omijała przeszkody z obu stron, w poszukiwaniu idealnego lądowiska na dole.
Projektanci pilota-nawigatora celowo zaszczepili aparaturze jedną obsesję — obsesją tą było znalezienie schronienia dla bezcennych rzekomo oddziałów i sprzętu, które statek niósł na pokładzie. Pilot-nawigator miał za zadanie osadzić oddziały i sprzęt w najgłębszej dziurze w okolicy. Zakładano, że lądowanie będzie miało miejsce pod ogniem nieprzyjaciela.
W dwadzieścia ziemskich minut później — pilot-nawigator dalej gadał do siebie. Miał sobie więcej do powiedzenia niż kiedykolwiek przedtem.
A statek wciąż opadał i opadał, z dużą prędkością.
Rzekome reflektory i wieżowce znikły z pola widzenia. Pozostała atramentowa czerń.
Wnętrze statku zaległa cisza o niewiele jaśniejszym odcieniu. Wujo i Boaz wyczuli, co się z nimi dzieje, i nie znajdowali na to słów.
Słusznie wyczuli, że są oto grzebani żywcem.
Statek podskoczył znienacka, ciskając Boazem i Wujem o podłogę.
Gwałtowność maszyny przyniosła Wujowi i Boazowi gwałtowną ulgę.
— Nareszcie w domu! — zawołał Boaz. — Witajcie w domu!
W tej samej chwili powróciło ohydne uczucie podróżowania na lecącym z drzewa liściu.
W dwadzieścia ziemskich minut później statek nadal łagodnie opadał w dół.
Podskoki stały się częstsze.
Aby uchronić się przed skutkami wstrząsów, Boaz i Wujo powędrowali do łóżek. Położyli się twarzami w dół, zaciskając dłonie na metalowych prętach stelaży koi.
Aby unieszczęśliwić ich do reszty, pilot-nawigator znów zarządził noc.
Nad kopułą statku przeszedł zgrzyt, który zmusił Wuja i Boaza do podniesienia głów z poduszek i spojrzenia na luki. Na zewnątrz panowało bladożółte światło.
Wujo i Boaz wrzasnęli z radości i rzucili się do luków. Ledwie ich dopadli, ponownie rzuciło nimi o ziemię, gdyż statek wyzwolił się właśnie z pułapki i podjął opadanie.
W jedną ziemską minutę później opadanie ustało.
Pilot-nawigator pstryknął skromnie. Dostarczywszy bezpiecznie ładunek z Marsa na Merkurego, pilot-nawigator wyłączył się zgodnie z instrukcją.
Dostarczył swój ładunek na dno jaskini, sto sześćdziesiąt mil pod powierzchnią Merkurego. Mozolnie przedzierał się w dół przez uciążliwy system kominów, póki nie dało się już opaść głębiej.
Boaz pierwszy dopadł luku, pierwszy wyjrzał na zewnątrz i pierwszy zobaczył radosne, romboidalne, żółto-akwamarynowe powitanie, jakie harmonie zgotowały na ścianie jemu i Wujowi.
— Wuju! — zawołał Boaz. — Jak Boga kocham, spuścił nas w sam środek nocnego klubu w Hollywood!
W tym miejscu pożyteczna będzie rekapitulacja zasad techniki oddechowej Schliemanna — pożądana dla pełnego zrozumienia tego, co później nastąpiło. W kabinie ciśnieniowej Wujo i Boaz otrzymywali tlen z piguł, które rozpuszczały im się w jelitach cienkich. Z chwilą przeniesienia się w atmosferę nie pozbawioną ciśnienia, mogli jednak poniechać zatykania otworów usznych i nosowych i trzymania gąb na kłódkę. Pełne zakorkowanie konieczne było jedynie w próżni lub w atmosferze trującej.
Boaz działał pod wrażeniem, że na zewnątrz statku panuje pożywna atmosfera jego ojczystej Ziemi.
W rzeczywistości na zewnątrz nie było nic poza próżnią.
Boaz zatrzasnął wewnętrzne drzwi, lecz dopiero po tym, jak obaj z Wujem nabawili się krwotoków w trakcie wznoszenia okrzyków radości.
Padli, krwawiąc obficie z układów oddechowych.
Jedynym, co uratowało ich od śmierci, był automatyczny system zabezpieczający, który na eksplozję natychmiast odpowiedział kontreksplozją, przywracając ciśnienie w kabinie do normy.
— O matko! — powiedział Boaz po przyjściu do siebie. — O matko jedyna, ja chromolę — to w ogóle nie jest Ziemia.
Wujo i Boaz nie wpadli w panikę.
Posiłkiem, odpoczynkiem, napojem i pigułami przywrócili sobie siły.
Następnie zaś zakorkowali otwory uszne i nosowe, zamknęli gęby na kłódkę i ruszyli na zwiedzanie okolic statku. Stwierdzili, że ich grobowiec jest głęboki, zawiły, nieskończony, bezpowietrzny, nie zamieszkany przez nic, co choćby w odległym stopniu przypominało człowieka.
Zauważyli obecność harmonii, lecz nie podniosła ich ona na duchu. Stworzenia wydały im się przerażające.
Wujo i Boaz nie przyjęli tak naprawdę do wiadomości, że znajdują się w miejscu zgodnym z powyższym opisem. Nieprzyjęcie tego do wiadomości uratowało ich przed paniką.
Powrócili na statek.
— O.K. — powiedział spokojnie Boaz. — Zdarzył się jakiś błąd. Utknęliśmy za głęboko w ziemi. Musimy teraz polecieć z powrotem do góry, tam, gdzie stoją domy. Powiem ci szczerze, Wuju: wcale mi się nie wydaje, żeby to, w czym żeśmy się zagrzebali, to była Ziemia. Zdarzył się, jak mówię, jakiś błąd i trzeba będzie popytać ludzi z tamtych domów, gdzie jesteśmy.
— O.K. — powiedział Wujo. Oblizał wargi.
— Naciśnij tylko ten guzik „start” — powiedział Boaz — a polecimy jak ptaszek.
— O.K. — powiedział Wujo.
— Wiesz, Wuju — powiedział Boaz — ci tam na górze, w tych domach, mogą w ogóle nie wiedzieć o tym tutaj pod ziemią. Może odkryliśmy coś, co ich rzuci na kolana.
— Jasne — zgodził się Wujo. Jego dusza czuła ciśnienie piętrzących się nad nią dziesiątek mil bieżących skały. Jego dusza przeczuła prawdziwą istotę potrzasku. We wszystkie strony, a także w górę, biegły korytarze, które się rozwidlały, rozwidlały i rozwidlały. A każde rozwidlenie rozwidlało się w kanaliki, a każdy kanalik — w przesmyki nie szersze niż por ludzkiej skóry.
Dusza Wuja słusznie czuła, że najwyżej jedna na dziesięć tysięcy odnóg wiedzie prosto na powierzchnię.
Dzięki błyskotliwie pomyślanemu czujnikowi na spodzie, statek Wuja i Boaza z łatwością wyczuł drogę w głąb jednego z bardzo nielicznych kanałów wiodących do środka — w głąb jednego z bardzo nielicznych kanałów wiodących na zewnątrz.
Dusza Wuja nie podejrzewała jeszcze jednego: bezdennej głupoty pilota-nawigatora, gdy przyszło do podróżowania w górę. Projektantom w ogóle nie postało w głowie, że statek lecący w górę może stanąć, w obliczu jakichkolwiek problemów. Wszystkie marsjańskie statki kosmiczne miały, bądź co bądź, za zadanie wystartować z pozbawionego przeszkód pola na Marsie i po wylądowaniu pozostać na Ziemi. W rezultacie statek nie posiadał praktycznie żadnych czujników do wykrywania przeszkód w górze.