Constant pokręcił głową.
— Nie. Temu akurat trudno byłoby zaprzeczyć.
— A czemuż to przypisuje pan to swoje fantastyczne szczęście? — zapytał Rumfoord.
Constant wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia — wyznał. — Ktoś tam na górze wyraźnie mnie lubi.
Rumfoord spojrzał w sufit.
— Co za uroczy obrazek: ktoś siedzi tam, w górze, trudni się lubieniem pana.
Constant, który od początku rozmowy potrząsał dłonią Rumfoorda, uświadomił sobie nagle, że jego własna dłoń jest drobna i szponowata.
Rumfoord miał dłoń masywna, lecz nie zniekształconą jak dłoń człowieka skazanego po kres swoich dni na jedno i to sarno zajęcie. Zgrubienia na dłoni Rumfoorda były równe i symetryczne, stanowiły owoce tysiąca radosnych trudów, jakimi para się czynna klasa próżniacza.
Constant zapomniał na krótką chwilę, że człowiek, który ściska mu dłoń, jest zaledwie jednym z aspektów, jednym z węzłów zjawiska falowego rozciągającego się między Słońcem a Betelgeuzą. Zetknięcie z dłonią Rumfoorda przypomniało Constantowi, z czym ma do czynienia — poczuł bowiem słabiutkie, lecz niewątpliwe, uszczypnięcie prądu elektrycznego.
Ton zaproszenia pani Rumfoord nie obudził w Constancie kompleksu niższości. Constant był samcem, pani Rumfoord zaś samicą i Constant wyobrażał sobie, że dysponuje środkami, którymi — gdyby mu dano sposobność — potrafiłby udowodnić swą niekwestionowaną wyższość.
Winston Niles Rumfoord był z kolei czymś całkiem innym — tak pod względem moralnym, jak i przestrzennym, społecznym, erotycznym i elektrycznym. Uśmiech i uścisk dłoni Winstona Nilesa Rumfoorda zdemontowały dobrą opinię, jaką Constant miał o sobie, równie skutecznie, jak najęta na okres karnawału ekipa robotników mogłaby zdemontować diabelski młyn.
Constant, który zwykł polecać się jako posłaniec Panu Bogu, wpadł teraz w popłoch w obliczu nader umiarkowanej wielkości Rumfoorda. Constant pośpiesznie przewertował wspomnienia w poszukiwaniu minionych dowodów własnej wielkości. Przewertował je jak złodziej przerzucający zawartość cudzego portfela. Constant odkrył, że pamięć ma zaśmieconą wymiętymi, prześwietlonymi odbitkami wszystkich kobiet, które kiedyś do niego należały, niedorzecznymi dowodami uczestnictwa w jeszcze bardziej niedorzecznych przedsięwzięciach, poświadczeniami cnót i przewag, jakimi dysponować mogły jedynie trzy miliardy dolarów. Znalazł się tam nawet srebrny medal na czerwonej wstążce, przyznany Constantowi za zajęcie drugiego miejsca w trójskoku podczas halowych zawodów na Uniwersytecie Wirginia.
Uśmiech Rumfoorda nie miał końca.
Aby pozostać przy porównaniu ze złodziejem wertującym cudzy portfeclass="underline" Constant rozpruł szwy własnej pamięci w nadziei znalezienia tajnego schowka, a w nim czegoś, co miałoby jakąkolwiek wartość. Tajnego schowka nie było — nic nie przedstawiało najmniejszej wartości. Constantowi pozostały jedynie porozpruwane, sflaczałe, puste kieszonki pamięci.
Wiekowy lokaj patrzył na Rumfoorda z uwielbieniem, demonstrując przy tym serię przymilnych grymasów paskudnej starej ciotki, pozującej do obrazu Madonny.
— Pa-nysz — wydukał. — Młody pa-nysz.
— Pan wie, że czytam w pańskich myślach? — powiedział Rumfoord.
— Doprawdy? — spytał pokornie Constant.
— Nic prostszego — powiedział Rumfoord. Mrugnął. — Nie jest pan taki najgorszy. Zwłaszcza kiedy zapomina pan o tym, kim pan jest.
Lekko dotknął ramienia Constanta. Był to gest polityczny — pospolity, publiczny gest człowieka, który prywatnie, wśród równych sobie, wolałby dać się posiekać, niż dotknąć kogokolwiek.
— Jeśli na obecnym etapie naszej znajomości czuje pan tak ogromną potrzebę przewyższania mnie w czymkolwiek — przemówił serdecznie Rumfoord — proszę sobie pomyśleć tak: pan się może rozmnażać, a ja nie.
Następnie zademonstrował Constantowi swe szerokie plecy i poprowadził go przez ciąg przestronnych komnat.
Zatrzymawszy się w jednej z nich, kazał Constantowi podziwiać wielki olejny portret dziewczynki przytrzymującej za uzdę nieskazitelnie białego kucyka. Dziewczynka ubrana była w biały kapelusik, białą krochmaloną sukienkę, białe rękawiczki, białe skarpetki i białe buciki.
Była najczyściejszą, najsztywniejszą dziewczynką, jaką Constant oglądał w swoim życiu. Miała dziwną minę; Constant doszedł do wniosku, że dziewczynka panicznie boi się choć odrobinę zabrudzić.
— Przyjemny obrazek — rzekł Constant.
— Gdyby tak wpadła w kałużę błota — powiedział Rumfoord. — Ale by było strasznie, co?
Constant uśmiechnął się niepewnie.
— Moja żona w latach dziecięcych — oświadczył raptownie Rumfoord i wyprowadził gościa z sali.
Tylnym korytarzem powiódł go do maleńkiego pokoiku, niewiele większego niż schowek na szczotki. Pokoik miał dziesięć stóp długości, sześć stóp szerokości, za to sufit — jak wszystkie pozostałe pomieszczenia rezydencji — na wysokości dwudziestu stóp. Przypominał wnętrze komina. Stały tam dwa głębokie fotele.
— Pomyłka architekta — wyjaśnił Rumfoord zamykając drzwi i patrząc przy tym w sufit.
— Słucham? — zdziwił się Constant.
— Ten pokój — odparł Rumfoord. Wiotką dłonią wyrysował w powietrzu magiczny obraz kręconych schodów.
Jedną z nielicznych rzeczy, których jako chłopiec pragnąłem całym sercem, był właśnie ten pokoik.
Ruchem głowy wskazał na regał, zajmujący ścianę z oknem do wysokości sześciu stóp. Był to piękny mebel. Nad regałem tkwiła wyłowiona z morza deska, a na niej niebieską farbą napisane było: MUZEUM KAJTKA.
Muzeum Kajtka było zbiorem rozmaitych szczątków doczesnych — szkieletów wewnętrznych i zewnętrznych — muszli, korali, kości, chrząstek i chityny — prochów, pyłów i popiołów po duszach dawno już odeszłych. Były to w większości eksponaty, jakie dziecko — zapewne Kajtek — mogło z łatwością znaleźć na plażach i w lasach Newport. Niektóre jednak stanowiły bez wątpienia kosztowne prezenty, ofiarowane dziecku pasjonującemu się biologią.
Wśród prezentów królował kompletny szkielet dorosłego samca ludzkiego.
Był tam także pusty pancerz pancernika, wypchany ptak dodo oraz długi, spiralny kieł narwala, dowcipnie opisany przez Kajtka jako Róg Jednorożca.
— Kto to jest Kajtek? — zapytał Constant.
— To ja — powiedział Rumfoord. — Byłem.
— Nie przyszło mi do głowy — wyznał Constant.
— Oczywiście tylko dla najbliższych — dodał Rumfoord.
— Aha — powiedział Constant.
Rumfoord zasiadł w jednym z foteli, gestem zapraszając Constanta do drugiego.
— Anioły, widzi pan, też nie mogą — rzekł Rumfoord.
— Czego nie mogą? — zdziwił się Constant.
— Rozmnażać się — odparł Rumfoord. Poczęstował Constanta papierosem, siebie również, po czym umieścił swój papieros w długiej kościanej cygarniczce.
— Przepraszam, że żona nie zeszła na dół, aby się z panem przywitać. Jest niedysponowana — powiedział. — Ona unika nie pana, lecz mnie.
— Pana? — zdumiał się Constant.
— Tak jest — odparł Rumfoord. — Nie widzieliśmy się od pierwszej materializacji. — Zachichotał melancholijnie. — Raz wystarczyło.
— Bar… bardzo mi przykro — bąknął Constant. — Nie rozumiem.
— Nie spodobały jej się moje przepowiednie — wyjaśnił Rumfoord. — Ten rąbek przyszłości, jaki przed nią odsłoniłem, całkowicie wytrącił ją z równowagi. Nie ma ochoty słuchać dalej. — Oparł się wygodnie i głęboko zaciągnął papierosem. — Mówię panu, panie Constant — ciągnął jowialnie — co to za niewdzięczne zajęcie mówić ludziom, jak bezlitosny jest Wszechświat, w którym żyją.