W przytulnej głębinie, gdzie mieszkał Boaz, harmonie rosły szybko i obficie.
Boaz i Wujo rozstali się po ziemskim roku spędzonym wspólnie na pokładzie statku. Ten pierwszy wspólny rok przekonał ich dobitnie, że nie wydostaną się na zewnątrz, póki coś lub ktoś nie pojawi się, aby ich wyprowadzić.
Było to dla nich jasne, aczkolwiek stworzenia na ścianach uparcie przekazywały im komunikaty podkreślające prostotę testu, któremu zostali poddani, a także łatwość, z jaką mogliby się wydostać, gdyby tylko trochę pomyśleli, gdyby tylko pomyśleli z większą fantazją.
— POMYŚLCIE! — namawiały stworzenia.
Wujo i Boaz rozstali się po okresie przejściowego szaleństwa Wuja. Wujo usiłował zabić Boaza. Boaz wszedł na statek niosąc harmonię, która niczym się nie różniła od wszystkich innych harmonii, i powiedział:
— Przypatrz się, Wuju, jaki śmieszny karakan.
Wujo rzucił się Boazowi do gardła.
W chwili znalezienia śladów psich łap Wujo był nagi. W ciągłym kontakcie ze skałą mszystozielony uniform i czarne fibrowe buty Marsjańskiej Szturmowej Dywizji Piechoty zdarły się do cna.
Wujo nie przejął się psimi śladami. Duszy Wuja nie wypełniło po brzegi poczucie wspólnoty ani światełko nadziei, gdy Wujo dostrzegł ślady łap istoty z krwi i kości, ślady łap najlepszego przyjaciela człowieka. Niewiele też miał sobie do powiedzenia, kiedy do śladów psich łap dołączyły ślady dobrze obutego mężczyzny.
Wujo pozostawał w stanie wojny z otaczającym go środowiskiem. Doszło do tego, że uważał je albo za siedlisko złej woli, albo za produkt chorobliwie złej organizacji. W odpowiedzi, walczył z nim jedyną bronią, jaką miał pod ręką — biernym oporem i manifestacyjną pogardą.
Ślady stóp wziął Wujo za wstępne posunięcia w kolejnej kretyńskiej grze, do której usiłowało go wciągnąć środowisko. Postanowił, że owszem, podąży za śladami, ale ospale, bez entuzjazmu. Podąży za nimi tylko dlatego, że nic innego nie ma akurat w planie.
Podąży za nimi.
Zobaczy, dokąd prowadzą.
Szedł potykając się i zataczając. Biedny Wujo, solidnie stracił na wadze, nie mówiąc już o czuprynie. Starzał się bardzo szybko. Oczy go paliły, a szkielet zachowywał się jak wiązka kości luzem.
Wujo nie golił się na Merkurym. Ilekroć rozkrzewione włosy i broda zaczynały mu zawadzać, obcinał kępy włosia nożem rzeźnickim.
Boaz golił się codziennie. Dwa razy na ziemski tydzień Boaz strzygł się przy pomocy zestawu fryzjerskiego z wyposażenia statku.
Boaz, o dwanaście lat młodszy od Wuja, nigdy w życiu nie czuł się lepiej. W jaskiniach Merkurego nabrał ciała — a także równowagi wewnętrznej.
Nisza, którą zamieszkiwał Boaz, wyposażona była w pryczę, stół, dwa krzesła, gruszkę treningową, lustro, hantle, magnetofon i taśmotekę z nagraniami tysiąca stu kompozycji.
Nisza, którą zamieszkiwał Boaz, miała drzwi — obły głaz, którym Boaz zamykał jej wylot. Drzwi stały się konieczne, gdyż harmonie uznały Boaza za Pana Boga Wszechmogącego. Lokalizowały go na podstawie bicia serca.
Gdyby zasnął przy otwartych drzwiach, zbudziłby się przyszpilony do ziemi przez setki tysięcy swoich wielbicielek. Puściłyby go dopiero wówczas, gdy serce Boaza przestałoby bić.
Boaz — tak samo jak Wujo — chodził nago. Nadal miał jednak buty. Jego oryginalne skórzane buty fantastycznie zniosły próbę czasu. To prawda, na jedną milę przebytą przez Boaza, Wujo przemierzał pięćdziesiąt, ale buty Boaza nie tylko przetrwały — buty Boaza wyglądały jak nowe.
Boaz regularnie odkurzał je, pastował i pucował do połysku.
Właśnie pucował je do połysku.
Drzwi niszy zablokowane były głazem. Tylko cztery ulubione harmonie towarzyszyły Boazowi w mieszkaniu. Dwie owinęły mu się wokół bicepsów. Jedna przylgnęła do uda. Czwarta, niedojrzały osobnik długości trzech zaledwie cali, przywierała od strony spodniej do nadgarstka Boaza — pasła się na jego pulsie.
Ilekroć Boaz trafił na harmonię, która podobała mu się bardziej niż inne, pozwalał jej właśnie na to — na to, by popasła się na jego pulsie.
„Lubisz to? — przemawiał w myślach do zaszczyconej harmonii. — Przyjemne, co?”
Boaz nigdy jeszcze nie czuł się tak silny fizycznie, nigdy jeszcze nie czuł się tak silny intelektualnie, nigdy jeszcze nie czuł się tak silny duchowo. Był zadowolony, że rozstał się z Wujem, ponieważ Wujo zawsze tak wszystko wykręcił, że w końcu każdy, kto czuł się szczęśliwy, wychodził na głupka albo idiotę.
„Od czego człowiek się taki robi? — spytał Boaz w myślach młodą harmonię. — Co on z tego ma, w porównaniu z tym wszystkim, co odrzuca? Nic dziwnego, że wygląda jak chory”.
Boaz pokręcił głową.
„Próbowałem go zainteresować wami, karakany, to się wściekł jeszcze gorzej. Po co się tak wściekać?
Ja tam nie wiem, co jest grane — ciągnął w myślach Boaz — i pewnie nawet, jakby mi ktoś wytłumaczył, i tak byłbym za głupi, żeby zrozumieć. Wiem jedno: ktoś poddał nas testowi, ktoś albo coś, o wiele mądrzejszy od nas. I jedyne, co mogę zrobić, to zachowywać się przyjaźnie, nie denerwować się i przyjemnie zabijać czas, póki nie będzie po wszystkim”.
Boaz kiwnięciem głowy sam przyznał sobie rację.
— Taka jest moja filozofia, przyjaciele — przemówił do przyssanych do siebie harmonii. — I wasza też, jeśli się nie mylę. Pewnie dlatego takeśmy się od początku spiknęli.
Czubek skórzanego buta, który Boaz pucował do połysku, lśnił jak rubin.
— Chłopaki, hej tam, chłopaki, chłopaki, chłopaki — przemówił do siebie Boaz, wpatrując się w rubin. Kiedy pucował buty, wyobrażał sobie, że w rubinach ich nosków może zobaczyć mnóstwo rzeczy.
Akurat w tej chwili Boaz patrzył w rubin i widział, jak Wujo dusi Stony’ego Stevensona przy kamiennym palu na żelaznym placu defilad, hen, hen, na Marsie. Ów straszliwy obraz nie nasunął mu się przypadkowo. Stanowił on oś stosunków łączących Boaza z Wujem.
„Ty mnie nie prawduj — powiedział Boaz w myślach — to i ja ciebie nie będę prawdował”.
Takie życzenie wyraził kilkakrotnie wobec Wuja.
Boaz sam wymyślił to życzenie, a miało ono oznaczać: Wujo ma przestać otwierać Boazowi oczy na prawdę o harmoniach, ponieważ Boaz kocha harmonie i ponieważ Boaz jest tak uprzejmy i nie otwiera Wujowi oczu na prawdy, które by Wuja unieszczęśliwiły.
Wujo nie wiedział, że zadusił na śmierć swojego przyjaciela Stony’ego Stevensona. Wujo sądził, że Stony nadal żyje sobie w najlepsze gdzieś we Wszechświecie. Wujo karmił się nadzieją ponownego spotkania ze Stonym.
Boaz był uprzejmy nie ujawniać Wujowi prawdy, niezależnie od rozmiarów pokusy do walnięcia nią Wuja między oczy.
Straszliwy obraz w rubinie rozpłynął się w nicość.
„Tak, Panie” — rzekł w myślach Boaz.
Dorosła harmonia na lewym bicepsie Boaza poruszyła się niespokojnie.
„Prosisz Boaza o koncert? — zapytał ją Boaz w myślach. — O to ci chodzi? Chcesz powiedzieć tak:»Boazuniu, nie pomyśl sobie, że jestem niewdzięczna, przecież wiem, jaki to wielki zaszczyt dostać się tutaj, tak blisko twojego serca. Tylko że cały czas myślę o moich przyjaciołach po tamtej stronie drzwi i cały czas żałuję, że i im nie trafił się jakiś smaczny kąsek«. O to ci chodzi? — Boaz w myślach ponowił pytanie. — Próbujesz pewnie powiedzieć:»Proszę cię, Tatku Boazie, daj koncert dla wszystkich moich biednych przyjaciół po tamtej stronie«? O to ci chodzi?”
Boaz uśmiechnął się.
— Nie musisz mi się podlizywać — rzekł do harmonii.
Mała harmonia na nadgarstku złożyła się wpół i rozwinęła.