I mówię sobie tak — ciągnął Boaz — nigdy nie przydałem się na nic ludziom ani ludzie mnie się nigdy na nic nie przydali. To na co mi wolność w tłumie ludzi?
I już wiedziałem. Wuju, co ci mam powiedzieć, jak tu do ciebie wrócę — rzekł Boaz.
I powiedział Wujowi to, co miał mu powiedzieć:
— Znalazłem sobie miejsce, gdzie mogę robić dobrze nie wyrządzając nikomu krzywdy, I widzę, że robię dobrze, i ci, dla których robię dobrze, też wiedzą, że robię dobrze, i kochają mnie, Wuju, najlepiej jak umieją. Znalazłem sobie dom.
A jak tu będę umierał któregoś dnia — ciągnął Boaz — będę mógł powiedzieć sobie: „Boazie, ukazałeś sens życia milionom stworzeń. Jeszcze nikt nie zrobił tyle dobrego. Nie masz wroga w całym Wszechświecie”. — Boaz wszedł teraz w rolę czułej Mamci i Papcia, których nigdy nie miał: — Teraz już śpij — rzekł sam do siebie, wyobrażając sobie, że leży na kamiennym łożu śmierci w jaskini Merkurego. — Grzeczny z ciebie chłopczyk, Boazie — powiedział. — Dobranoc.
Rozdział 10
Epoka cudów
O, Panie na Wysokościach, Stwórco Kosmosu, Wirniku Galaktyk, Duszo Fal Elektromagnetycznych, Wdychaczu i Wydychaczu Niezmierzonych Obszarów Próżni, Plucicielu Ognia i Skały, Ty, Który Igrasz Mileniami — cóż moglibyśmy uczynić dla Ciebie, czego Ty sam nie zrobiłbyś o cały oktylion razy lepiej? Nic. O, Rodzie Ludzki, uciesz się obojętnością Stwórcy swego, albowiem jej to zawdzięczamy wolność, prawdę i godność. Nigdy już głupiec w rodzaju Malachiego Constanta nie powie, wskazując na trywialny zbieg okoliczności: „Ktoś tam na górze mnie lubi”. Nigdy też nie powie wam tyran: „Bóg chce, by stało się to czy owo, a kto nie przyczyni się do realizacji tego czy owego, jest przeciw Bogu”. O, Panie na Wysokościach, jakąż wspaniałą bronią jest Obojętność Twoja, gdyż dobyliśmy jej, tnąc i szlachtując szczodrze, aż pułapka owa, która tak często czyniła nas więźniami lub pozbawiała rozumu, legła oto w gruzach!
Było wtorkowe popołudnie. Na północnej półkuli Ziemi trwała wiosna.
Ziemia była zielona i przesycona wilgocią. Dobrze było wdychać woń ziemi, pożywną jak śmietana.
Czystość deszczu, który padał na ziemię, także miała swój smak. Smak czystości był bosko cierpki.
Ziemia była ciepła.
Powierzchnia Ziemi wzdymała się i kipiała w żyznym uniesieniu. Ziemia była najżyźniejsza tam, gdzie najwięcej było śmierci.
Bosko cierpki deszcz padał na zieloną równinę, gdzie było mnóstwo śmierci. Padał na wiejski cmentarzyk w Nowym Świecie. Cmentarz znajdował się w West Barnstable, Cope Cod, Massachusetts, USA. Cmentarz był pełen, przestrzenie między naturalnie zmarłymi utkane były gęsto ciałami czcigodnych ofiar wojny. Marsjanie i Ziemianie spoczywali tu ramię przy ramieniu.
Na całym świecie nie było kraju, na którego cmentarzach Marsjanie i Ziemianie nie spoczywaliby ramię przy ramieniu. Na całym świecie nie było kraju, w którym nie rozegrałaby się jakaś bitwa w wojnie całej Ziemi z marsjańskim najeźdźcą.
Wszystko zostało przebaczone.
Wszystkie żywe istoty były braćmi, a wszystkie zmarłe istoty jeszcze bardziej.
Kościółek, przycupnięty wśród nagrobków jak zmokła kwoka dodo, bywał już w różnych epokach kościołem prezbiteriańskim, kongregacyjnym, unitariańskim i apokaliptycznym. Teraz był to Kościół Boga Doskonale Obojętnego.
Człowiek o wyglądzie dzikusa stanął na kościelnym dziedzińcu, dziwiąc się śmietankowemu powietrzu, zieleni i wilgoci. Był prawie nagi, a jego skołtuniony czarny zarost i włosy znaczyły pasma siwizny. Za jedyne odzienie miał dźwięczącą przepaskę na biodra, sporządzoną z nitów i miedzianych przewodów.
Odzieniem tym przesłaniał swój wstyd.
Deszcz spływał mu po szorstkich policzkach. Człowiek uniósł twarz, aby napić się deszczu. Dłonie wsparł o nagrobek, bardziej po to, by poczuć jego dotyk, niż by zyskać oparcie. Przyzwyczajony był do dotyku kamieni — był śmiertelnie przyzwyczajony do dotyku szorstkich, suchych kamieni. Lecz kamień mokry, kamień omszały, kamień przycięty w blok i poryty napisami przez człowieka — taki kamień to było coś, czego nie dotykał od bardzo, bardzo dawna.
Pro patria — głosił kamień, na którym człowiek oparł dłonie.
Człowiekiem był Wujo.
Wujo wrócił do domu z Marsa i Merkurego. Jego statek wylądował samoczynnie w przyległym do cmentarza lesie. Wuja przepełniała nieukierunkowana, stłumiona agresja człowieka, któremu w okrutny sposób zmarnowano całe życie.
Wujo miał czterdzieści trzy lata.
Miał też wszelkie powody, aby sczeznąć i wyzionąć ducha.
Jedynym, co trzymało go przy życiu, było życzenie — bardziej machinalne niż serdeczne. Wujo życzył sobie ponownego spotkania ze swoją, kobietą Be, ze swym synem Chrono i ze swym najlepszym i jedynym przyjacielem, Stonym Stevensonem.
Wielebny C. Horner Redwine stał owego deszczowego wtorkowego popołudnia na ambonie swojego kościoła. W kościele nie było poza nim nikogo. Redwine wdrapał się na ambonę po to tylko, by doznać najwyższego upojenia. Najwyższego upojenia doznawał w wyjątkowo upojnych okolicznościach — był bowiem powszechnie uwielbianym głosicielem religii, która nie tylko obiecywała, lecz i czyniła cuda.
Kościół Redwine’a — Pierwszy Kościół Boga Doskonale Obojętnego w Barnstable — nosił wezwanie: Kościół Utrudzonego Tułacza z Kosmosu. Wezwanie usprawiedliwiała następująca przepowiednia: pewnego dnia samotny niedobitek Marsjańskich Sił Zbrojnych pojawi się u wrót kościoła w Barnstable.
Kościół był w każdej chwili gotowy na cud. Przez zżarły wiekiem dębowy słup za amboną przechodziła ręcznej roboty żelazna dzida. Słup podtrzymywał potężną krokiew ożebrowania dachu. Na haku tkwił wieszak na ubrania, wysadzany półszlachetnymi kamieniami. Na wieszaku zaś, w przezroczystej plastikowej torbie, wisiał kompletny strój męski.
Przepowiednia głosiła, że Utrudzony Tułacz z Kosmosu przybędzie nago, a strój będzie pasował na niego jak ulał. Strój był tak pomyślany, że nie pasował na nikogo poza Tułaczem. Był to kombinezon barwy cytrynowej, impregnowany, zapinany na suwak i idealnie obcisły.
Strój odbiegał od ówczesnej mody. Był to sztuczny twór, obmyślony w celu dodania cudowi splendoru.
Na piersi i plecach kombinezonu naszyte były pomarańczowe znaki zapytania wysokości jednej stopy każdy. Oznaczały one, że Tułacz z Kosmosu nie wie, kim jest.
Imię Tułacza miało pozostać nieznane, dopóki Winston Niles Rumfoord, głowa wszystkich kościołów Boga Doskonale Obojętnego, nie obwieści go światu.
Ewentualne pojawienie się Tułacza z Kosmosu Redwine miał zasygnalizować obłąkańczym biciem w kościelny dzwon.
Na obłąkańcze bicie dzwonu parafianie popaść mieli w ekstazę, rzucić wszelką robotę i przybiec ze śmiechem i płaczem.
Ochotnicza Straż Pożarna w West Barnstable była tak dalece opanowana przez parafian Redwine’a, że na miejsce cudu przybyć miał sam wóz strażacki, jako jedyny pojazd choćby częściowo legitymujący się wspaniałością godną Tułacza z Kosmosu.
Syrena alarmowa ze szczytu remizy miała się przyłączyć do obłąkańczego pienia dzwonu. Pojedynczy ryk syreny oznaczał pożar łąki lub lasu. Dwa ryki oznaczały pożar w zabudowaniach. Trzy ryki oznaczały ugaszenie pożaru. Dziesięć miało obwieścić przybycie Tułacza z Kosmosu.