Woda sączyła się do środka przez spaczoną ramę okienną. Woda sączyła się spod obluzowanej dachówki, kapała przez szczelinę i błyszczącymi kropelkami osiadała na brzegu baldachimu ponad głową Redwine’a. Dobrotliwy deszcz kapał na wysłużony dzwon — przyszłego herolda wielkiej nowiny — ściekał wzdłuż sznura, nasączał przyczepioną u końca sznura drewnianą kukłę, odrywał się kroplami od stóp kukły i formował kałużę na kamienistej posadzce dzwonnicy.
Kukła była symbolem sakralnym. Obrazowała powszechnie potępianą postawę wobec życia, która to postawa należała już do przeszłości. Kukłę zwano malachem. Nie było domu ani biura, w którym wierni Redwine’a nie wywiesiliby malacha.
Istniał tylko jeden prawidłowy sposób wywieszania malacha. Za szyję. Stosowano w tym celu jedyny prawidłowy rodzaj węzła. Węzeł katowski.
A deszcz wciąż kapał ze stóp Redwine’owego malacha na końcu liny dzwonu.
Minęła już zimna, zdradliwa, wiosenna pora krokusów.
Minęła delikatna, chłodna, urocza wiosenna pora żonkili.
Nadeszła wiosna ludzkości i z krzewów bzu za kościołem Redwine’a zwisały dorodne kiście, ciężkie jak winogrona pierwszego gatunku.
Redwine wsłuchiwał się w deszcz i wyobrażał sobie, że deszcz przemawia językiem Chaucera. Redwine wyrecytował na glos słowa, które w jego mniemaniu wypowiadał deszcz; wyrecytował nie za głośno, aby nie zagłuszać deszczu.
Kropelka deszczu migocąc opadła z baldachimu nad głową Redwine’a, zmoczyła lewe szkło jego okularów i policzek jak jabłuszko.
Czas był dla Redwine’a łaskawy. Stojąc na ambonie, Redwine wyglądał jak pyzaty wiejski roznosiciel gazet w okularkach, chociaż miał już czterdzieści dziewięć lat. Uniósłszy dłoń, by zetrzeć wilgoć z policzka, Redwine zagrzechotał błękitnym płóciennym woreczkiem pełnym ołowianych naboi, który zwisał mu u nadgarstka.
Podobne woreczki z nabojami nosił przy kostkach obu nóg i przy drugim nadgarstku, na szelkach zaś zwisały mu dwie sztaby żelaza — jedna po stronie klatki piersiowej, druga na plecach.
Ciężarki te hamowały go w pogoni za życiem.
Nosił na sobie czterdzieści osiem funtów — i nosił je z radością. Silniejsi dźwigali więcej, słabsi mniej. Każdy silny fizycznie parafianin Redwine’a z ochotą brał na siebie ciężarki i obnosił je wszędzie z wielką dumą.
Nawet najsłabsi i najpokorniejsi musieli w końcu przyznać, że wszyscy mają równe szansę w pogoni za życiem.
Wodnista muzyka deszczu stanowiła tak urocze tło dla wszelkiej recytacji, że Redwine postanowił zadeklamować jeszcze kawałek. Tym razem zdecydował się na rzecz autorstwa Winstona Nilesa Rumfoorda, Mistrza z Newport.
Kawałek, który Redwine zamierzał wyrecytować do wtóru deszczu, był utworem, w którym Mistrz z Newport określał własną pozycję w odniesieniu do swych posłanników, pozycję posłanników w odniesieniu do trzódek, którymi się opiekowali, a także pozycję każdego człowieka z osobna w odniesieniu do Boga. Redwine odczytywał ten utwór swym owieczkom w każdą pierwszą niedzielę miesiąca.
— „Nie jestem ojcem waszym — deklamował Redwine. — Nazwijcie mnie raczej bratem. Lecz i bratem waszym nie jestem. Nazwijcie mnie raczej synem. Lecz i synem waszym nie jestem. Nazwijcie mnie raczej psem. Lecz i psem waszym nie jestem. Nazwijcie mnie raczej pchłą na ciele psa waszego. Lecz i pchłą nie jestem. Nazwijcie mnie raczej parchem na ciele pchły psa Geoffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie, tłum. H. Pręczkowska (przyp, tłum).
waszego. Jako parch na ciele pchły psa waszego, gotów jestem służyć wam jak potrafię najlepiej, tak jak i wy sami pragniecie służyć Panu Bogu Wszechmogącemu, Stwórcy Wszechświata”.
Redwine klasnął w dłonie, zabijając niewidzialną sparszywiałą pchłę. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca cała parafia tłukła pchłę zgodnym klaśnięciem.
Następna kropią spadła drżąc z baldachimu i ona także zmoczyła policzek Redwine’a. Redwine skłonił się w radosnej podzięce za tę kroplę, za kościół, za Mistrza z Newport, za Ziemię, za Boga, Któremu Nie Zależy, za wszystko.
Zstąpił z ambony, a ołowiane kulki w woreczkach kiwały się przy tym statecznie w tył i w przód.
Redwine minął kościół i wszedł pod łuk dzwonnicy. Przystanął obok kałuży pod sznurem dzwonu i popatrzył w górę, śledząc drogę, którą woda dostawała się do środka. Doszedł do wniosku, że żaden wiosenny deszczyk nie mógłby dostawać się do środka wdzięczniej niż właśnie tutaj. Gdyby przyszło mu kiedyś nadzorować przebudowę kościoła, dopilnuje, by przedsiębiorcze kropelki deszczu mogły nadal wpadać do dzwonnicy tą samą drogą.
Tuż za łukiem dzwonnicy znajdował się inny łuk — liściasty łuk gałęzi bzu.
Redwine wkroczył pod ten drugi łuk, dostrzegł statek kosmiczny, który jak wielki bąbel wyrastał ponad las, zobaczył też nagiego, zarośniętego Tułacza z Kosmosu, który stał na dziedzińcu kościoła.
Redwine krzyknął z radości. Biegiem rzucił się z powrotem do kościoła i jak pijany szympans zawisł na sznurze dzwonu. W dźwięcznym jazgocie dzwonu usłyszał słowa, które — jak głosił Mistrz z Newport — wypowiadały wszystkie dzwony świata:
— PIEKŁA NIE MA! — rozśpiewał się dzwon.
— PIEKŁA NIE MA!
— PIEKŁA NIE MA!
— PIEKŁA NIE MA!
Dźwięk dzwonu zatrwożył Wuja. Wujo usłyszał w nim gniew i przerażenie, więc puścił się biegiem w kierunku swego statku, boleśnie ścierając skórę podczas gramolenia się przez mur. Zatrzaskując klapą usłyszał, jak syrena wyjękuje dzwonowi odpowiedzi.
Wujo doszedł do wniosku, że Ziemia musi nadal pozostawać w stanie wojny z Marsem, a syrena i dzwon wieszczą mu rychłą śmierć. Wcisnął guzik „start”.
Automatyczny pilot zawahał się z odpowiedzią na sygnał, zajęty ożywioną, nie prowadzącą do niczego kłótnią z sobą samym. Kłótnia zakończyła się samowyłączeniem pilota.
Wujo ponownie wcisnął guzik „start”. Tym razem z całej siły przydusił go piętą.
Pilot znów podjął idiotyczną kłótnię z samym sobą i spróbował się wyłączyć, Stwierdziwszy, że nie może się wyłączyć, puścił brudnożółty dym.
Dym stał się wkrótce tak gęsty i zjadliwy, że zmusił Wuja do połknięcia piguły i ponownego zastosowania techniki oddechowej Schliemanna.
Następnie pilot-nawigator wydał z siebie głęboki, wibrujący, organowy dźwięk i zamarł bezpowrotnie.
O starcie nie było mowy. Z chwilą śmierci pilota-nawigatora umierał cały statek.
Wujo przedarł się poprzez dym do luku i wyjrzał na zewnątrz.
Zobaczył wóz strażacki. Wóz strażacki przedzierał się ku statkowi przez leśne poszycie. Mężczyźni, kobiety i dzieci kurczowo trzymali się pompy, przemoczeni do suchej nitki i pełni ekstazy.
Przed wozem strażackim postępował wielebny C. Horner Redwine. W jednej ręce niósł kanarkowy kombinezon w przezroczystej plastikowej torbie. W drugiej dzierżył kiść świeżo ściętego bzu.
Kobiety słały Wujowi całusy i podnosiły w górę dzieci, aby i one mogły popatrzeć na umiłowaną postać w środku. Mężczyźni zostali przy wozie strażackim, wznosząc okrzyki na cześć Wuja, wznosząc okrzyki na własną cześć, wznosząc okrzyki na cześć wszystkiego. Kierowca strzelił ogniem z motoru, włączył syrenę, zadzwonił dzwonkiem.