Выбрать главу

Wszyscy nosili ciężarki. Były to w większości ciężarki typowe — obciążone szarfy, woreczki z ołowiem, stare fajerki — które miały za zadanie hamować przewagę fizyczną. Znalazła się jednak wśród parafian Redwine’a grupa gorliwych wiernych, którzy wybrali sobie ciężarki bardziej finezyjne i więcej mówiące.

Były wśród nich kobiety obdarzone przez ślepy los oszałamiającą przewagą urody. Zniweczyły one tę niesprawiedliwą przewagę za pomocą łachmaniarskich strojów, nieprawidłowej postawy, gumy do żucia i karykaturalnego makijażu.

Pewien staruszek, którego jedyną przewagą był doskonały wzrok, popsuł go sobie, nosząc okulary żony.

Ciemnoskóry młodzieniec, którego wybujały, drapieżny seksapil rzucał się w oczy mimo nędznego stroju i fatalnych manier, obciążył się żoną, która miała wstręt do spraw seksu.

Parafia Redwine’a nie była niczym wyjątkowym. Nie była to wcale parafia fanatyków. Na całej Ziemi żyły dosłownie miliardy radośnie samoobciążonych ludzi.

Ich radość brała się stąd, że nikt już nad nikim nie miał przewagi.

Strażacy wpadli nagle na całkiem nowy pomysł wyrażenia radości. Na samym szczycie wozu strażackiego znajdowała się sikawka. Można nią było kręcić w kółko jak karabinem maszynowym. Strażacy ustawili sikawkę pionowo i włączyli wodę. Drżący, niepewny strumień, zaczął piąć się ku niebu, a gdy osiągnął maksymalną wysokość, wiatr porwał go na strzępy. Strugi wody chlustały dookoła: jedne rozplaskiwały się o statek Wuja, inne oblewały samych strażaków, jeszcze inne spadały znienacka na kobiety i dzieci, wywołując w pierwszej chwili wielkie osłupienie, a zaraz potem jeszcze większą radość.

Jedynie uroczemu przypadkowi zawdzięczać należy fakt, że woda odegrała tak istotną rolę w powitaniu Wuja. Nie było tego w planie. Tak się po prostu idealnie złożyło, że wszyscy mogli zapamiętać się w wielkim, powszechnym święcie wody.

Wielebny C. Horner Redwine, który w oblepiającym go szczelnie mokrym stroju czuł się nagi jak pogański duszek leśny, cisnął kiść bzu do wnętrza statku przez uchyloną szybę luku, do której natychmiast przycisnął swe pełne uwielbienia oblicze.

Twarz, która odpowiedziała Redwine’owi spojrzeniem, nosiła wyraz zdumiewająco bliski wyrazowi twarzy inteligentnej małpy w zoo. Czoło Wuja poryte było zmarszczkami, oczy zaś szkliły się beznadziejnym wysiłkiem zrozumienia, o co chodzi.

Wujo postanowił, że nie będzie się bać.

Nie spieszył się jednak z wpuszczeniem Redwine’a do środka.

W końcu podszedł do włazu i odryglował obie klapy, wewnętrzną i zewnętrzną. Cofnął się, czekając, aż ktoś je otworzy.

— Dajcie mi najpierw wejść do środka, żebym go namówił do ubrania się w kombinezon! — zwrócił się Redwine do swoich wiernych. — Potem będzie wasz!

Kanarkowy kombinezon pasował na Wuja jak ulał. Znaki zapytania na piersi i plecach leżały bez jednej zmarszczki.

Wujo nie wiedział jeszcze, że jest ubrany jak nikt inny na świecie. Przyjął założenie, że podobne kombinezony — z pytajnikami i w ogóle — nosi mnóstwo ludzi.

— Czy to… czy to jest Ziemia? — zwrócił się Wujo do Redwine’a.

— Tak jest — odparł Redwine. — Znajdujemy się w Cape Cod, Massachusetts, Stany Zjednoczone Ameryki, Rodzina Człowiecza.

— Dzięki Bogu! — powiedział Wujo. Redwine pytająco uniósł brwi.

— Dlaczego? — zapytał.

— Co dlaczego? — powiedział Wujo.

— Dlaczego dziękuje pan Bogu? — zapytał Redwine. — On się panem nie przejmuje. Nawet palcem nie kiwnął, żeby dostarczyć pana tutaj całego i zdrowego, tak samo, jak nie kiwnąłby palcem, żeby pana zabić. — Redwine uniósł ramiona, demonstrując atletyzm swej wiary. Grzechot ołowianych kulek w woreczkach u nadgarstków Redwine’a przyciągnął uwagę Wuja. Od ciężarków przy dłoniach uwaga Wuja bez najmniejszego już trudu przeskoczyła na ciężką sztabę żelaza, którą Redwine dźwigał na piersi. Redwine, który podążał za wzrokiem Wuja, uniósł żelazną sztabę w dłoni. — Swoje waży — powiedział.

— Aha — mruknął Wujo.

— Jak pana trochę odżywimy — obiecał Redwine — uniesie pan, na moje oko, z pięćdziesiąt funtów.

— Pięćdziesiąt funtów? — powtórzył Wujo.

— Powinien się pan cieszyć z takiego ciężaru, a nie martwić — pouczył go Redwine. — Nikt nie zarzuci panu wówczas, że wykorzystuje pan swą przewagę w pogoni za kapryśnym losem.

W głosie Redwine’a zabrzmiała nutka kaznodziejskiej groźby, której nie miał okazji specjalnie nadużywać, odkąd minęły pierwsze dni Kościoła Boga Doskonale Obojętnego, od czasu wzruszających zbiorowych nawróceń, które nastąpiły po zakończeniu wojny z Marsem. W owych dniach Redwine i wszyscy inni młodzi neofici straszyli niewiernych słusznym gniewem tłumu. Słusznie rozgniewane tłumy jeszcze wówczas nie istniały.

Słusznie rozgniewane tłumy istniały za to teraz w każdym zakątku świata. Liczba wiernych Kościoła Boga Doskonale Obojętnego osiągnęła solidne, okrągłe trzy miliardy. Młode lwy, które niegdyś głosiły pierwsze nauki nowej wiary, mogły spokojnie zamienić się w baranki i zająć kontemplacją zjawisk godnych wschodniego mędrca — jak na przykład ściekanie wody po sznurze od dzwonu. Karzące ramię Kościoła ucieleśniło się w tłumach całej Ziemi.

— Muszę pana ostrzec — rzekł Redwine do Wuja — że kiedy wejdzie pan między ludzi, nie wolno panu powiedzieć nic, co sugerowałoby, że Bóg szczególnie się panem interesuje albo że pan może się Bogu na coś przydać. Najgorszą rzeczą, jaką może pan powiedzieć, byłoby coś w tym stylu: „Dzięki Bogu za to, że wydobył mnie cało z tarapatów. Bóg upatrzył mnie sobie z jakiegoś powodu, więc teraz jedynym moim życzeniem jest służyć Mu wiernie”.

Ten przyjazny tłum — ciągnął Redwine — mógłby się szybko stać bardzo nieprzyjazny, i to bez względu na wysokie auspicje, pod jakimi pan przybywa.

Wujo planował sobie, że powie niemal dokładnie to, przed czym ostrzegł go Redwine. Wydawało mu się, że tylko taka przemowa będzie tu na miejscu.

— No to… no to co ja mam powiedzieć? — zmieszał się Wujo.

— To, co pan powie, znamy już z przepowiedni — odparł Redwine. — Co do słowa. Długo i pilnie rozmyślałem o słowach, które pan wygłosił, i jestem święcie przekonany, że nie sposób byłoby udoskonalić pańską wypowiedź.

— Kiedy nic mi nie przychodzi do głowy, chyba że „Czołem, dziękuję wam” — poskarżył się Wujo. — Co by pan chciał, żebym powiedział?

— To, co pan powie — odparł Redwine. — Wszyscy ci poczciwi ludzie, którzy tam czekają, od dawna ćwiczyli się na tę chwilę. Zadadzą panu dwa pytania, a pan odpowie im w miarę swoich możliwości jak najlepiej.

Redwine wyprowadził Wuja przez właz. Pompa była już wyłączona. Krzyki i tańce ustały.

Parafia Redwine’a ustawiła się teraz w półkole przed Redwine’em i Wujem. Parafianie nabrali powietrza w płuca i szczelnie pozaciskali usta.

Redwine dał święty znak.

— Kim jesteś? — spytali zgodnym chórem parafianie.

— Ja… nie znam swojego prawdziwego imienia — odparł Wujo. — Wołali mnie Wujo.

— Co cię spotkało? — spytali parafianie.

Wujo niepewnie pokręcił głową. Nie przychodziło mu na myśl żadne streszczenie przygód stosowne na tego rodzaju — rytualną najwyraźniej — okazję. Czuł, że oczekuje się od niego wielkich słów. Nie był na siłach, aby sprostać wielkości. Hałaśliwie wciągnął powietrze, dając wiernym do zrozumienia, że z przykrością czyni im zawód swoją przyziemną odpowiedzią: