— Padłem ofiarą szeregu wypadków — rzekł. Wzruszył ramionami i dodał: — Jak każdy.
Okrzyki i tańce zaczęły się od nowa. Wuja wciągnięto na wóz strażacki i podwieziono pod same wrota kościoła.
Redwine gestem pełnym miłości wskazał na drewnianą tablicę nad drzwiami, imitującą wpółrozwiniętą rolkę papieru. Na tabliczce złocił się wyryty napis:
PADŁEM OFIARĄ SZEREGU WYPADKÓW. JAK KAŻDY.
Prosto z kościoła wóz strażacki przetransportował Wuja do Newport, Rhode Island, gdzie miała właśnie nastąpić materializacja.
Zgodnie z ustalonym przed laty planem, dyżur w West Barnstable objęła inna ekipa strażacka z Cape Cod, gdyż West Barnstable miało być czasowo pozbawione własnej pompy.
Wieść o pojawieniu się Tułacza z Kosmosu obiegła Ziemię lotem błyskawicy. W każdej wiosce, każdym miasteczku i mieście, przez które przejeżdżał wóz strażacki, obrzucano Wuja kwiatami.
Wujo siedział na szczycie wozu, na sosnowej desce o rozmiarach dwie na sześć stóp, umieszczonej w poprzek kabiny. Wewnątrz kabiny znajdował się wielebny C. Horner Redwine.
Redwine sprawował pieczę nad dzwonem alarmowym, którym przez cały czas podzwaniał z wielką gorliwością. U serca dzwonu zwisał malach z wysokogatunkowego plastiku. Była to kukła szczególnego rodzaju, z tych, które sprzedawano jedynie w Newport. Posiadanie takiego malacha równało się zaświadczeniu, że jego właściciel odbył pielgrzymkę do Newport.
Pielgrzymkę taką odbył niegdyś cały oddział Ochotniczej Straży Pożarnej z West Barnstable, za wyjątkiem dwóch nonkonformistów. Malacha, który zdobił wóz strażacki, zakupiono z funduszy Straży Pożarnej.
W żargonie handlujących suwenirami kramarzy z Newport, malach Straży Pożarnej, sporządzony z wysokogatunkowego plastiku, był to „jedyny oryginalny, legalny i oficjalny malach na świecie”.
Wujo był szczęśliwy: cieszyło go, że znów jest między ludźmi i że znów oddycha powietrzem. A na dodatek wyglądało na to, że wszyscy za nim przepadają.
Tyle było miłej wrzawy. Tyle było wszystkiego dobrego. Wujo miał nadzieję, że obfitość wszystkiego dobrego nigdy się nie wyczerpie.
— Co cię spotkało? — wrzeszczeli do niego ludzie i wybuchali śmiechem.
Dla potrzeb masowego przekazu Wujo skrócił odpowiedź, która tak strasznie uradowała tłumek parafian Kościoła pod wezwaniem Tułacza z Kosmosu.
— Wypadki! — wrzeszczał w odpowiedzi.
Śmiał się.
O rany.
Ale jaja. Wujo śmiał się do rozpuku.
Posiadłość Rumfoordów w Newport była od ośmiu godzin szczelnie napakowana ludźmi. Wartownicy odprawili sprzed bramki w murze tysiące osób. Wartownicy byli na dobrą sprawę niepotrzebni, gdyż zgromadzony wewnątrz tłum stanowił zwartą masę.
Nie wśliznąłby się w niego nawet naoliwiony węgorz.
Tysiące pielgrzymów zgromadzonych na zewnątrz muru przepychało się teraz bogobojnie w walce o miejsce jak najbliżej umieszczonych na rogach muru głośników.
Z głośników popłynąć miał głos Rumfoorda.
Nigdy jeszcze tłum nie byt tak liczny i tak podekscytowany, gdyż działo się to wszystko w z dawna obiecywanym Wielkim Dniu Tułacza z Kosmosu.
Wszędzie eksponowano najwymyślniejsze i najskuteczniejsze obciążenia. Tłum był cudownie obszarpany i upośledzony.
Be, która była kobietą Wuja na Marsie, także znajdowała się w Newport. Podobnie jak Chrono, syn Be i Wuja.
— Tylko u mnie! Jedyne oryginalne, legalne, oficjalne malachy! — darła się chrypliwie Be. — Tylko u mnie! Kupujcie malachy! Każdy, kto kupi malacha, Tułaczowi nim pomacha! Kupujcie malachy, Tułacz z Kosmosu je wam pobłogosławi!
Be zajmowała kiosk na wprost żelaznej bramki w murze posiadłości Rumfoordów. Kiosk Be był pierwszym z brzegu w rzędzie dwudziestu kiosków ustawionych na wprost bramki. Nad wszystkimi dwudziestoma straganami rozciągał się wspólny dach, a przedzielały je przepierzenia, sięgające kramarzom do pasa.
Malachy, którymi handlowała Be, były to plastikowe lalki o ruchomych kończynach i oczach ze sztucznego kryształu. Be kupowała je w magazynach dewocjonaliów po dwadzieścia siedem centów od sztuki, a sprzedawała po trzy dolary. Be miała głowę do interesów.
Wprawnie demonstrowała światu swą przedsiębiorczą i efektowną zewnętrzność, ale i tak sukcesy handlowe zawdzięczała głównie swej wewnętrznej pańskości. Karnawałowe efekciarstwo Be przyciągało wzrok pielgrzymów. Ale to otaczająca ją aura przyciągała klientów do kiosku i zmuszała do wydawania pieniędzy. Aura otaczająca Be niezbicie dowodziła, że Be przeznaczona była w życiu do wyższych celów, a fakt, że siedzi tu, gdzie siedzi, świadczy jedynie o tym, że Be jest niesamowicie równą babką.
— Kupujcie malachy! Kupujcie póki czas! — gardłowała Be. — Po rozpoczęciu materializacji — koniec z kupowaniem malachów!
Była to prawda. Regulamin nakazywał, aby kramarze pozamykali kioski na pięć minut przed materializacją Winstona Nilesa Rumfoorda i jego psa. Otworzyć je z powrotem mogli dopiero w dziesięć minut po zniknięciu ostatnich śladów Rumfoorda i Kazaka.
Be zwróciła się do swego syna Chrono, który otwierał właśnie nowy karton malachów.
— Ile do gwizdka? — spytała. Gwizdkiem nazywano potężną syrenę na parę, ulokowaną wewnątrz posesji. Gwizdek włączano na pięć minut przed materializacją.
Samą materializację obwieszczała salwa z działka kalibru 80 mm.
Dematerializację sygnalizowało wypuszczenie w górę tysiąca baloników.
— Osiem minut — odparł Chrono, spoglądając na zegarek. Chłopiec Chrono miał jedenaście ziemskich lat. Był śniady i chmurny. Świetnie rozmieniał pieniądze i miał smykałkę do kart. Wyrażał się nieprzyzwoicie i nosił nóż sprężynowy z sześciocalowym ostrzem. Chrono niechętnie zadawał się z innymi dziećmi, a odwaga i bezpośredniość w zmaganiach z życiem zyskały mu tak fatalną reputację, że tylko garstka najgłupszych i najładniejszych dziewczynek ubiegała się o jego względy.
W kartotekach newportskiego posterunku policji i Policji Stanowej Rhode Island, chłopiec Chrono figurował jako młodociany przestępca. Co najmniej pięćdziesięciu porządkowych znał po imieniu. Był też weteranem czternastu sesji z detektorem kłamstw.
Przed zakładem wychowawczym bronił go kwiat ziemskiej palestry, palestry Kościoła Boga Doskonale Obojętnego. Adwokaci, pod przywództwem Rumfoorda, zbijali wszelkie oskarżenia przeciwko Chronowi.
Oskarżenia te dotyczyły najczęściej kradzieży kieszonkowych, noszenia ukrytej broni, posiadania nie zarejestrowanej broni palnej, użycia broni palnej na terenie zabudowanym, handlowania sprośnymi obrazkami i literaturą oraz włóczęgostwa.
Władze skarżyły się z goryczą, że koronną przyczyną chuligańskich wybryków chłopca jest jego matka. Matka chłopca Chrono kochała go takim, jakim był.
— Ludzie! Zostało wam osiem minut na zakup malachów! Spieszcie się!
Na samym przodzie górnej szczęki Be lśniły złote zęby, a skóra jej ciała, podobnie jak skóra syna, miała barwę złocistego dębu.
Be straciła górne zęby podczas katastrofy statku kosmicznego, który rozbił się w regionie Gumbo Amazońskiej Dżungli Deszczowej, wioząc Be i chłopca Chrono z Marsa na Ziemię. Tylko Be i Chrono ocaleli w katastrofie. Przez następny rok błąkali się po dżungli.
Odcień skóry Be i chłopca Chrono był trwały, brał się bowiem z uszkodzenia wątroby. Be i Chrono uszkodzili sobie wątroby trzymiesięczną dietą złożoną z wody i korzonków salpa-salpa, czyli błękitnej topoli amazońskiej. Dieta owa była elementem rytuału przystąpienia do plemienia Gumbo, któremu to rytuałowi poddani zostali Be i Chrono.