Podczas rytuału matka i syn stali spętani u pala w samym środku wioski, przy czym Chrono symbolizował Słońce, Be zaś — Księżyc, zgodnie z pojęciami Słońca i Księżyca, jakie panowały wśród plemienia Gumbo.
Wspólne przeżycia sprawiły, że Be i Chrono byli sobie bliżsi niż większość matek i synów.
W końcu uratował ich helikopter. Winston Niles Rumfoord wysłał helikopter dokładnie tam, gdzie trzeba i w najbardziej odpowiednim momencie.
Winston Niles Rumfoord załatwił Be i chłopcu Chrono koncesję na lukratywny kramik z malachami przed lilipucią bramką. Opłacił też kurację stomatologiczną Be i podsunął jej pomysł wstawienia na przodzie złotych zębów.
Właścicielem kramu, który sąsiadował z kramem Be, był Harry Brackman. Brackman był na Marsie sierżantem dowodzącym plutonem Wuja. Teraz zmienił się w statecznego, łysiejącego mężczyznę. Miał drewnianą nogę i prawicę z nierdzewnej stali. Nogę i rękę utracił w bitwie o Boca Raton. Tylko on jeden ocalał w bitwie — i gdyby nie to, że był ciężko ranny, zostałby zlinczowany razem z resztą niedobitków swojego plutonu.
Brackman sprzedawał plastikowe modele fontanny Rumfoordów. Modele miały wysokość jednej stopy. Ich podstawki wyposażone były w pompki sprężynowe. Pompki pompowały wodę z wielkiej misy na dole aż do najmniejszej na samym czubku. Z najmniejszej miski woda przelewała się do trochę większej, z trochę większej do jeszcze większej, z jeszcze większej…
Brackman uruchomił na ladzie trzy fontanny jednocześnie.
— Taka samiutka jak tamta w środku! — zachwalał. — Można ją zabrać do domu i wstawić w okno od ulicy, żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, że się było w Newport! Można ją ustawić na środku stołu podczas balu dla dzieci i napełnić różową lemoniadą!
— Ile? — zapytał kmiot.
— Siedemnaście dolarów — odparł Brackman.
— O kurczę! — zdumiał się kmiot.
— To święty grobowiec, wujciu — wyjaśnił Brackman, z wyższością wpatrując się w kmiota. — To nie jest zabawka. — Sięgnąwszy pod ladę, wyciągnął modelik marsjańskiego statku kosmicznego. — Pan szanowny życzy sobie zabaweczkę? Proszę uprzejmie, czterdzieści dziewięć centów. Zarabiam na nich tylko po dwa centy.
Kmiot zaczął się popisywać, jakim to niby jest rozważnym klientem. Porównał zabawkę z oryginałem, który miała przedstawiać. Oryginałem był marsjański statek kosmiczny, wystawiony na szczycie dziewięćdziesięcioośmiostopowej kolumny. I kolumna, i statek znajdowały się na terenie posesji Rumfoorda — w tym jej rogu, który zajmowały niegdyś korty tenisowe.
Rumfoord obiecał wyjaśnić kiedyś, do czego ma posłużyć statek kosmiczny, którego kolumnę wzniesiono z groszowych składek dzieci całego świata. Statek utrzymywany był w stałej gotowości. Najwyższa z wolno stojących drabin przykolumiennych w historii świata chwiejnie wiodła do włazu statku.
Ładunek paliwowy statku zawierał resztkę zapasów Powszechnej Woli Zaistnienia, jakimi dysponowały Marsjańskie Siły Zbrojne.
— Hm, hm — bąknął kmiot. Odłożył modelik na ladę. — Pan wybaczy, ale jeszcze się trochę rozejrzę. — Jak dotąd kupił jedynie kapelusik a la Robin Hood, z portretem Rumfoorda po jednej stronie, namalowaną żaglówką po drugiej i własnym imieniem wymalowanym na piórku, imię kmiota, zgodnie z tym, co głosiło piórko, brzmiało Delbert. — Tak czy owak, bardzo panu dziękuję — powiedział Delbert. — Pewnie tu wrócę.
— Pewnie, że tak, Delbert — odparł Brackman.
— Skąd pan wie, że mam na imię Delbert? — zdumiał się Delbert, zarazem uradowany i podejrzliwy.
— A tobie się zdaje, że tu tylko Winston Niles Rumfoord ma nadprzyrodzone zdolności? — odparł z wyższością Brackman.
Za murem uniosła się w niebo smużka pary wodnej. W chwilę później ponad straganami przetoczył się odgłos wielkiego parowego gwizdka — władczy, żałobny i triumfalny. Był to sygnał oznaczający, że Rumfoord i jego pies zmaterializują się za pięć minut.
Handlarzom sygnał ten nakazywał natychmiastowe przerwanie nie licującego z powagą chwili reklamowania tandety i zamknięcie straganów.
Wszystkie okiennice natychmiast zawarły się z trzaskiem.
Wnętrze kramów zamieniło się skutkiem zamknięcia w półmroczny tunel.
Izolacja kramarzy wewnątrz tunelu zyskiwała dodatkowy wymiar niezwykłości dzięki temu, że wszyscy oni byli niedobitkami z Marsa. Rumfoord kategorycznie zażądał, aby pierwszeństwo w uzyskiwaniu koncesji w Newport mieli właśnie Marsjanie. Była to z jego strony forma podziękowania.
Niedobitków nie było wielu — zaledwie pięćdziesięcioro ośmioro na terenie Stanów Zjednoczonych i tylko trzystu szesnastu na obszarze całego świata.
Z pięćdziesięciorga ośmiorga niedobitków w Stanach Zjednoczonych, dwadzieścia osób prowadziło kramy w Newport.
— Znów się zaczyna, miłe dziatki — obwieścił jakiś głos na szarym końcu szeregu kramów. Głos należał do ślepca handlującego kapelusikami a la Robin Hood z portretem Rumfoorda po jednej stronie i żaglówką po drugiej.
Sierżant Brackman oparł się łokciem i protezą o przepierzenie oddzielające jego kiosk od kiosku Be. Mrugnął do chłopca Chrono, który leżał na zapieczętowanym kartonie malachów.
— Idź do diabła, co mały? — rzekł Brackman do chłopca Chrono.
— Idź do diabła — zgodził się Chrono. Wydłubywał właśnie brud zza paznokci przy użyciu dziwnie zakrzywionego, podziurkowanego i wyszczerbionego kawałka metalu, który był jego talizmanem na Marsie. Na Ziemi również był to jego talizman.
To zapewne talizman uratował Be i chłopca Chrono w dżungli. Członkowie plemienia Gumbo uznali blaszkę za obiekt posiadający wielką moc magiczną. Szacunek, z jakim odnieśli się do blaszki, nakłonił ich, by zamiast skonsumować jej właścicieli, wcielili ich do plemienia.
Brackman roześmiał się porozumiewawczo.
— Proszę, oto prawdziwy Marsjanin! — powiedział. — Nawet się nie ruszy ze skrzynki z malachami, żeby rzucić okiem na Tułacza z Kosmosu.
Chłopiec Chrono nie był jedynym, który potraktował Tułacza z Kosmosu obojętnie. Butnym i szlachetnym obyczajem wszystkich handlarzy było trzymanie się z dala od wszelkich ceremonii. Całą materializację Rumfoorda i psa spędzali oni zawsze w półmroku tunelu.
Nie wynikało to z pogardy kramarzy dla religii Rumfoorda. Większość z nich uważała wręcz, że nowa religia jest, być może, całkiem niezła. Siedząc w zamkniętych kioskach demonstrowali natomiast, że jako weterani z Marsa uczynili już więcej niż dość dla postawienia na nogi Kościoła Boga Doskonale Obojętnego.
Demonstrowali fakt, że wykorzystano ich do cna.
Rumfoord popierał tę ich postawę — nazywał ich czule swoimi „…świętymi żołnierzami przed bramką. Ich obojętność — stwierdził niegdyś Rumfoord — to straszliwa rana, którą odnieśli w wojnie po to właśnie, byśmy my mogli stać się bardziej aktywni, bardziej wrażliwi, bardziej wolni”.
Marsjańskich kramarzy strasznie kusiło, aby choć raz zerknąć na Tułacza z Kosmosu. Na murze otaczającym posesję Rumfoordów zainstalowano megafony, toteż każde słowo wymówione przez Rumfoorda po tamtej stronie muru biło po uszach wszystkich w promieniu ćwierci mili. Słowa uparcie wieściły triumfalną chwilę prawdy, która nadejdzie wraz z pojawieniem się Tułacza z Kosmosu.
Gorliwi wierni od dawna szykowali się na tę wielką chwilę — na wielką chwilę, w której wiara gorliwych wiernych rozrośnie się, rozjaśni i rozbudzi dziesięciokrotnie.
Chwila ta oto nadeszła.
Wóz strażacki, który przywiózł Tułacza z Kosmosu spod kościoła pod wezwaniem Tułacza z Kosmosu na Cape Cod, dzwonił teraz i wył za okiennicami straganów.