Ukryte w półmroku kramów trolle ostentacyjnie nie wyjrzały na zewnątrz.
Za murem gruchnęła salwa armatnia.
A więc Rumfoord i jego pies zmaterializowali się — a Tułacz z Kosmosu przekraczał właśnie lilipucią bramkę.
— Pewnie wynajął jakiegoś spłukanego aktorzynę z Nowego Jorku — podsumował Brackman.
Uwaga Brackmana nie doczekała się niczyjej reakcji, nawet ze strony chłopca Chrono, który uważał się za koronnego cynika straganów. Brackman sam nie traktował własnej uwagi serio — wcale nie sądził, że Tułacz z Kosmosu jest podstawiony. Kramarze aż nadto dobrze znali skłonność Rumfoorda do realizmu. Kiedy Rumfoord inscenizował misterium, używał wyłącznie prawdziwych ludzi i prawdziwych piekieł.
Należy tu podkreślić, że — mimo całego swego upodobania do imprez na wielką skalę — Rumfoord nigdy nie uległ pokusie ogłoszenia się Bogiem, czy też kimś bardzo bliskim Bogu.
Przyznają to nawet jego najzagorzalsi przeciwnicy. W książce pt. Pan-Galaktyczna bzdura albo trzy miliardy naiwnych, dr Maurice Rosenau twierdzi:
Międzygwiezdny Faryzeusz, Tartuffe i Cagliostro — słowem: Winston Niles Rumfoord — zadał sobie trud ogłoszenia, że nie jest Bogiem Wszechmogącym, że nie jest bliskim krewnym Boga Wszechmogącego i że Bóg Wszechmogący nie udzielał mu żadnych bezpośrednich instrukcji. Na te słowa Mistrza z Newport możemy powiedzieć jedynie — Amen! Dodajmy przy tym, że Rumfoord tak dalece nie jest krewnym ani przedstawicielem Boga Wszechmogącego, że jego, obecność uniemożliwia wszelkie porozumienie z Bogiem Wszechmogącym.
Rozmowy marsjańskich weteranów w półmroku zamkniętych budek bywały zazwyczaj mocno ożywione — pełne obrazoburczej pikanterii i opisów cennych doświadczeń w dziedzinie wciskania półgłówkom dewocyjnego barachła.
Teraz jednak, w obliczu bliskiego spotkania Rumfoorda z Tułaczem z Kosmosu, kramarze z wielkim trudem hamowali ciekawość.
Zdrowa ręka sierżanta Brackmana powędrowała ku ciemieniu. Był to gest charakterystyczny dla marsjańskich weteranów. Brackman dotykał miejsca, pod którym tkwiła antena — antena wykonująca niegdyś za niego całe istotne myślenie. Brackmanowi brak było jej sygnałów.
— Przyprowadźcie do mnie Tułacza z Kosmosu! — beknęły rozmieszczone na murach trąby anielskie głosem Rumfoorda.
— A może… może by tak pójść? — zwrócił, się Brackman do Be.
— Czego? — mruknęła Be. Stała tyłem do zamkniętej okiennicy kramu. Zamknęła oczy. Spuściła głowę. Wyglądała, jakby było jej zimno.
Podczas materializacji zawsze dostawała dreszczy.
Chrono metodycznie pocierał talizman opuszkiem kciuka, wpatrując się w aureolkę pary wodnej na zimnej powierzchni metalu — aureolkę opisującą jego kciuk.
— Do diabła z nimi, no nie, Chrono? — powiedział Brackman.
Mężczyzna, który handlował świergolącymi mechanicznymi ptaszkami, nerwowo kręcił towarem młynka ponad głową. Pewna wieśniaczka w bitwie o Toddington w Anglii wzięła go na widły, po czym zostawiła, uznawszy za zmarłego.
Międzynarodowa Komisja Identyfikacji i Rehabilitacji Marsjan zdołała — za pomocą odcisków palców — ustalić tożsamość ptasznika: był to Bernard K. Winslow, wędrowny sekser, który pewnego dnia zniknął z oddziału dla alkoholików londyńskiego szpitala.
— Dzięki za informację — powiedział Winslow Komisji. — Przynajmniej nie będę się już czuł taki zagubiony.
Sierżant Brackman był — jak to ustaliła Komisja — szeregowym Francisem J. Thompsonem, który zniknął w środku nocy podczas dokonywania samotnego patrolu wokół parku maszynowego w Fort Bragg, Północna Karolina, USA.
Be okazała się dla Komisji wielką zagadką. Rejestr nie zawierał jej odcisków palców. Zdaniem Komisji Be była albo Florencją White — nieciekawą i pozbawioną przyjaciół dziewczyną, która zniknęła nagle z pralni w Cohoes, Nowy Jork, albo też Darleną Simpkins — nieciekawą i pozbawioną przyjaciół dziewczyną, którą widziano po raz ostatni, gdy wsiadała do przygodnego wozu prowadzonego przez nieznanego śniadego kierowcę w Brownsville, Teksas.
Właścicielami kramów za Brackmanem, chłopcem Chrono i Be była zbieranina marsjańskich wypierdków, zidentyfikowanych jako: Myron S. Watson, alkoholik, który zniknął podczas pełnienia obowiązków łaziebnego na lotnisku w Newark… Charlene Heller, pomoc dietetyczki w stołówce Stivers High School w Dayton, Ohio… Krishna Garu, zecer, formalnie wciąż ścigany przez władze Kalkuty, Indie, pod zarzutami bigamii, stręczycielstwa i odmowy płacenia alimentów… Kurt Schneider, również alkoholik, dyrektor podupadłego biura podróży w Bremie, Niemcy.
— Wszechmocny Rumfoord — odezwała się Be.
— Słucham? — zapytał Brackman.
— Wyrwał nas z życia — powiedziała Be. — Uśpił nas. Wydrążył nam mózgi jak dynie z pestek. Podłączył nas do prądu jak roboty, wytresował, wycelował — i wypalił do cna, wszystko w zbożnym celu. — Wzruszyła ramionami. — Czy powiodłoby nam się lepiej, gdybyśmy mogli sami pokierować własnym życiem? — zastanowiła się Be. — Czy znaczylibyśmy więcej — a może mniej niż teraz? Ja tam się nawet cieszę, że na mnie wypadło. Myślę, że on o wiele lepiej wiedział, co ze mną zrobić, niż Florencja White czy Darleną Simpkins, czy ktokolwiek, kim przedtem byłam.
Ale i tak go nienawidzę — zakończyła Be.
— To twój przywilej — rzekł Brackman. — On powiedział, że to jest przywilej każdego Marsjanina.
— Jedno mnie tylko pociesza — powiedziała Be. — Że jesteśmy wszyscy zużyci do cna. Już nigdy mu się na nic nie przydamy.
— Witaj, o Tułaczu z Kosmosu! — beknęły rozmieszczone na murach trąby anielskie dobrze naoliwionym tenorem Rumfoorda. — Jakże to wymowne, że przybywasz do nas na ogniście czerwonej sikawce ochotniczej straży pożarnej. Nie znam bardziej wymownego symbolu ludzkiej życzliwości dla bliźniego niż właśnie wóz strażacki. Odpowiedz mi, o Tułaczu z Kosmosu, czy widzisz tu wokół siebie coś, co nasuwa ci myśl, że być może kiedyś już odwiedziłeś to miejsce?
Tułacz z Kosmosu bąknął coś pod nosem.
— Głośniej proszę — upomniał go Rumfoord.
— Fontanna… Pamiętam tamtą fontannę — obwieścił z bolesnym namysłem Tułacz z Kosmosu. — Tylko że… Tylko że…
— Tylko że co? — włączył się Rumfoord.
— Tylko że wtedy, wszystko jedno kiedy — nie było w niej wody — odparł Tułacz z Kosmosu.
Po tej wypowiedzi włączono umieszczony tuż przy fontannie mikrofon, tak aby autentyczny gulgot, chlupot i szmer fontanny mógł zilustrować wyznanie Tułacza z Kosmosu.
— Czy poznajesz coś więcej? O! Tułaczu z Kosmosu! — indagował Rumfoord.
— Tak — odparł Tułacz z pewnym zażenowaniem. — Pana.
— Poznajesz mnie? — powtórzył przekornie Rumfoord. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że być może odegrałam już kiedyś jakąś pośrednią rólkę w twoim życiu?
— Pamiętam pana z Marsa — rzekł Tułacz z Kosmosu. — I pan był tym człowiekiem z psem, tuż przed naszym startem.
— Co się wydarzyło po starcie? — zapytał Rumfoord.
— Coś poszło nie tak, jak należy — odparł Tułacz z Kosmosu. Wyznał to ze skruchą, jak gdyby seria nieszczęść wynikła w jakiś sposób z jego winy. — Wszystko poszło nie tak, jak należy.
— A czyś rozważał kiedykolwiek możliwość, że wszystko poszło dokładnie tak, jak należy? — zapytał Rumfoord.
— Nie — odparł zwięźle Tułacz z Kosmosu. Koncepcja Rumfoorda nie zaskoczyła go, nie mogła go zaskoczyć, gdyż wykraczała daleko poza prowizoryczne horyzonty jego filozofii życiowej.