— Twierdziła, że to pan kazał jej mnie zaprosić — powiedział Constant.
— Wiadomość przekazał jej lokaj — wyjaśnił Rumfoord. — Dałem jej do zrozumienia, że nie odważy się pana zaprosić… inaczej nigdy by tego nie zrobiła. Proszę zapamiętać, to się panu może przydać: jedyny sposób, aby nakłonić ją do czegokolwiek, to poddanie w wątpliwość jej odwagi. Nie jest to, naturalnie, metoda niezawodna. Gdybym teraz, na przykład, posłał jej wiadomość, że nie odważy się stanąć oko w oko z przyszłością, otrzymałbym odpowiedź, że mam absolutną rację.
— Czy pan… pan istotnie widzi przyszłość? — zainteresował się Constant. Skóra na twarzy ścierpła mu, spierzchła. Dłonie zwilgotniały od potu.
— Potocznie mówiąc, tak — odrzekł Rumfoord. — Z chwilą, gdy mój statek dostał się w infundybułę chronosynklastyczną, olśniła mnie myśl, że cokolwiek było — będzie zawsze, a cokolwiek będzie — zawsze było. — Znów zachichotał. — Świadomość tego odbiera przepowiadaniu przyszłości cały splendor, czyniąc je najprostszą, najoczywistszą rzeczą na świecie.
— Powiedział pan żonie o wszystkim, co ją czeka? — zapytał Constant.
Pytanie było czysto grzecznościowe. Constant nie dbał o to, co spotka żonę Rumfoorda. Pragnął wiadomości o sobie. Pytając o żonę Rumfoorda, dawał wyraz własnej nieśmiałości.
— No… nie całkiem — odparł Rumfoord. — Nie dała sobie powiedzieć wszystkiego. Ta odrobina, której się dowiedziała, całkiem popsuła jej apetyt na resztę.
— Ro… rozumiem — wyjąkał Constant, nie rozumiejąc ani w ząb.
— Tak — ciągnął dobrodusznie Rumfoord. — Powiedziałem jej, że ona i pan pobierzecie się na Marsie. — Wzruszył ramionami. — A właściwie nie pobierzecie się — uściślił — lecz zostaniecie sparzeni przez Marsjan, jak bydło hodowlane.
Winston Niles Rumfoord należał do jedynej prawdziwej klasy społecznej w Ameryce. Klasa ta była jedyną prawdziwą, gdyż od co najmniej dwóch stuleci miała ściśle zdefiniowane granice — zdefiniowane przynajmniej dla osób wrażliwych na definicje. Klasa Rumfoorda wydała jedną dziesiątą prezydentów Ameryki, jedną czwartą jej wielkich odkrywców, jedną trzecią gubernatorów Wschodniego Wybrzeża, połowę czynnych zawodowo ornitologów, trzy czwarte wielkich żeglarzy i praktycznie sto procent żyrantów deficytowej działalności opery wielkiej. Była to klasa wyjątkowo wolna od szarlatanów, ze znamiennym wyjątkiem szarlatanów politycznych.
Szarlataneria polityczna służyła zdobywaniu stanowisk i nigdy nie przenoszono jej w sferę życia prywatnego. Natychmiast po objęciu stanowiska członek tej klasy stawał się — niemal bez wyjątku — wzorem rzetelności.
Oskarżając Marsjan o hodowanie ludzi, jak gdyby ludzie niczym się nie różnili od bydła, Rumfoord zarzucał im jedynie to, czego nagminnie dokonywała jego własna klasa. Siła tej klasy zależała w pewnym stopniu od rozsądnego operowania pieniędzmi, lecz w znacznie większym stopniu — od mariaży opartych na cynicznym przewidywaniu gatunku dzieci, jakie związek mógł wydać na świat.
Punktem docelowym były zdrowe, urocze, inteligentne dzieci.
Najbardziej rzetelną, aczkolwiek mało zabawną analizą klasy społecznej Rumfoorda jest bez wątpienia dzieło Walthama Kittredge’a, „Królowie amerykańskiej filozofii”. To właśnie Kittredge udowodnił, że klasa, z której pochodził Rumfoord, jest w istocie rodziną, której luźne końcówki sprawnie powplatano w gęstą tkankę wspólnoty krwi, a to dzięki instytucji małżeństw między kuzynami. Rumfoord i jego żona byli, dla przykładu, kuzynostwem w trzecim stopniu pokrewieństwa i nie znosili się nawzajem.
Kiedy Kittredge sporządził diagram klasy Rumfoorda, diagram ten do złudzenia przypominał zwarty, kulisty węzeł, znany jako „małpia pięść”.
Waltham Kittredge często plącze się w wywodach, kiedy usiłuje przełożyć etos klasy Rumfoorda na słowa. Będąc profesorem uniwersyteckim, Kittredge szukał jedynie słów wielkich, a nie znalazłszy odpowiednich, tworzył całe szeregi nieprzetłumaczalnych neologizmów.
Z całego żargonu Kittredge’a tylko jeden termin wszedł do języka potocznego, a mianowicie określenie „odwaga aneurotyczna”.
Chodzi, naturalnie, o tę odmianę odwagi, która uniosła Winstona Nilesa Rumfoorda w przestrzeń kosmiczną. Była to odwaga w postaci czystej — wyzbyta nie tylko niskich dążeń do sławy i fortuny, lecz i wszelkich motywów o posmaku nieudacznictwa czy wariactwa.
Tak się składa, że istnieją już dwa dosadne, powszechnie używane określenia, które — do wyboru — mogłyby z powodzeniem zastąpić cały żargon Kittredge’a. Te określenia to „styl” i „gest”.
Kiedy Rumfoord, wypłaciwszy z własnej kieszeni pięćdziesiąt osiem milionów dolarów, stał się pierwszym prywatnym właścicielem statku kosmicznego — to było działanie w wielkim stylu.
Kiedy wszystkie rządy na Ziemi z uwagi na infundybułę chronosynklastyczną zawiesiły ekspedycje kosmiczne, a Rumfoord oświadczył, że wyprawia się na Marsa — to było działanie w wielkim stylu.
Kiedy Rumfoord obwieścił, że zabiera z sobą skończenie przeraźliwe psisko, tak jakby statek kosmiczny niczym się nie różnił od wykwintnej wyścigówki, a podróż na Marsa — od zjazdu Spiralą Connecticut — to było działanie w wielkim stylu.
Kiedy nikt na Ziemi nie wiedział, co stanie się ze statkiem kosmicznym, który wejdzie w infundybułę chronosynklastyczną, a Rumfoord ustawił kurs w sam środek infundybuły — był to ze strony Rumfoorda iście pański gest.
Różnica między Malachim Constantem z Hollywood a Winstonem Nilesem Rumfoordem z Newport i Wieczności:
Wszystko, cokolwiek robił Rumfoord, miało styl i wystawiało pochlebne świadectwo całej ludzkości.
Wszystko, co robił Constant, było stylizowane — agresywne, głośne, infantylne, bezcelowe — i wystawiało tak jemu, jak i całej ludzkości, świadectwo wysoce niepochlebne.
Constant olśniewał odwagą, lecz nie była to w żadnym razie odwaga aneurotyczna. Wszystkie odważne czyny Constanta motywowane były przekorą lub ambicjami jeszcze z czasów dzieciństwa, wobec których strach był zwyczajną igraszką.
Usłyszawszy, że sądzone mu jest sparzenie z żoną Rumfoorda na Marsie, Constant przeniósł wzrok z Rumfoorda na biegnące wzdłuż ściany muzeum szczątków doczesnych. Dłonie Constanta zacisnęły się pulsując jedna na drugiej.
Constant chrząknął kilkakrotnie. Następnie wydał cienki świst spomiędzy języka i podniebienia. Zachowywał się w sumie jak człowiek, który usiłuje mężnie przeczekać straszliwy atak bólu. Przymknął oczy i wessał powietrze przez zęby.
— O la la, panie Rumfoord — wyszeptał. — Otworzył oczy. — Na Marsie?
— Na Marsie — potwierdził Rumfoord. — Nie będzie to oczywiście pański ostatni adres. Merkury także nie.
— Merkury? — powtórzył Constant, zmieniając tę piękną nazwę w nieprzystojny skrzek.
— Celem pańskiej włóczęgi jest Tytan — rzekł Rumfoord. — Ale nim pan tam dotrze, odwiedzi pan Marsa, Merkurego i ponownie Ziemię.
Należy obowiązkowo uświadomić sobie, w którym to punkcie historii punktowej eksploracji kosmosu Malachi Constant otrzymał wiadomość o czekających go wizytach na Marsie, Merkurym, Ziemi i Tytanie. Do badania kosmosu odnoszono się wówczas na Ziemi podobnie, jak w Europie odnoszono się do badań Atlantyku przed wyprawą Krzysztofa Kolumba.
Występują tu jednak pewne istotne różnice: potwory, które stały na drodze zdobywców kosmosu, nie były zmyślone, lecz liczne, obrzydliwe, rozmaite, i wszystkie jednakowo zgubne; koszty najskromniejszej nawet wyprawy kosmicznej zdolne byty zrujnować większość państw, przy czym w zasadzie pewne było, że żadna wyprawa nie przysporzy fortuny swoim mecenasom.