Выбрать главу

Z podestu przed rezydencją Rumfoord wkroczył na łuk, biegnący okrakiem ponad grzebieniem bukszpanowego żywopłotu. Łuk przechodził w pomost długości dziesięciu stóp, który sięgał pnia czerwonego buka. Średnica pnia wynosiła cztery stopy. Do pnia przyśrubowane były pozłacane klamry.

Rumfoord przywiązał Kazaka do najniższej z klamer, po czym wspiął się po pozostałych i zniknął z pola widzenia, jak diabeł w tabakierce.

Zaszyty w koronę drzewa, przemówił.

Jego głos niósł się jednak nie z korony drzewa, lecz z rozmieszczonych na murach trąb anielskich.

Tłum oderwał wzrok od liściastej korony drzewa i wpił się nim w najbliższe głośniki.

Tylko Be, Chrono i Tułacz z Kosmosu nadal spoglądali w górę, ku miejscu, gdzie rzeczywiście znajdował się Rumfoord. Działali nie tyle pod wpływem poczucia realizmu, co pod wpływem zażenowania. Spoglądając w górę, członkowie tej małej rodziny unikali patrzenia na siebie wzajemnie.

Żadne z trójki nie miało najmniejszego powodu, by się cieszyć z ponownego spotkania.

Be nie czuła najlżejszej inklinacji do cherlawego, brodatego, uszczęśliwionego bubka w kanarkowych kalesonach. Marzył jej się raczej postawny, gniewny, nieprzejednany wolnomyśliciel.

Chłopiec Chrono potraktował brodacza z jawną wrogością, jak intruza, który zamierza zniszczyć subtelne więzy łączące go z matką. Chrono ucałował talizman, życząc ojcu — jeśli istotnie był to jego ojciec — żeby go natychmiast szlag trafił.

A sam Tułacz z Kosmosu — choć szczerze się starał — nie zdołał dostrzec w tej chmurnej, wrogiej parze niczego, co wybrałby sobie z własnej i nieprzymuszonej woli.

Zupełnie przypadkowo wzrok Tułacza spotkał się z jedynym dobrym okiem Be. Należało coś powiedzieć.

— Co słychać? — powiedział Tułacz z Kosmosu.

— A co u ciebie? — powiedziała Be.

Oboje znów spojrzeli w górę, na koronę drzewa.

— O szczęśliwi, upośledzeni bracia — obwieścił głos Rumfoorda. — Podziękujmy Bogu, Bogu, który ceni sobie nasze dzięki tak jak potężna rzeka Missisipi ceni sobie kroplę dżdżu, że nie jesteśmy jak Malachi Constant.

Tułacza z Kosmosu lekko rozbolał kark. Zniżył wzrok. Spojrzenie jego przykuła długa, prosta pochylnia, biegnąca w niezbyt wielkim oddaleniu od miejsca, w którym stał. Spojrzenie Tułacza podążyło wzdłuż pochylni.

Pochylnia kończyła się u stóp najwyższej wolno stojącej drabiny na Ziemi. Drabina także pomalowana była na złoto.

Spojrzenie Tułacza, z Kosmosu wspięło się po drabinie aż do maleńkich drzwiczek ustawionego na szczycie kolumny statku kosmicznego. Tułacz zastanowił się, czy jest na świecie człowiek, który miałby dość odwagi lub powodów, aby wspiąć się po tak zawrotnej drabinie do tak maleńkich drzwiczek.

Tułacz z Kosmosu ponownie spojrzał na tłum. Może gdzieś tam, wśród tłumu jest Stony Stevenson. Może Stony czeka na koniec spektaklu, żeby dopiero wtedy ujawnić się swemu najlepszemu i jedynemu przyjacielowi z Marsa.

Rozdział 11

Dlaczego nienawidzimy Malachiego Constanta?

„Niech mi pan wymieni jedną dobrą rzecz, którą pan zrobił w swoim życiu”.

Winston Niles Rumfoord

A oto jak brzmiało kazanie.

— Malachi Constant napawa nas niesmakiem — obwieścił Winston Niles Rumfoord z wyżyn drzewa — ponieważ wszystkie fantastyczne owoce swego fantastycznego szczęścia obrócił na sfinansowanie bezkresnego spektaklu o tym, że człowiek jest świnią. Lubował się w pochlebstwach. Lubował się w występnych kobietach. Lubował się w orgiach, alkoholu i narkotykach. Lubował się we wszelkich znanych formach lubieżnego bezeceństwa.

U szczytu swej fortuny Malachi Constant wart był więcej niż stany Utah i Północna Dakota razem wzięte. Wartością moralną nie przewyższał jednak, śmiem twierdzić, najbardziej zdeprawowanej myszki polnej w którymkolwiek z wymienionych stanów.

Malachi Constant napawa nas gniewem — obwieścił Rumfoord z wyżyn drzewa — ponieważ nie zrobił nic, by zasłużyć na swoje miliardy i ponieważ ani cząstki ze swych miliardów nie wykorzystał z myślą o innych lub z odrobiną wyobraźni. Był mniej więcej tak samo życzliwy ludziom jak Maria Antonina i równie twórczy jak profesor kosmetologii w katedrze mumifikacji.

Malachi Constant napawa nas nienawiścią — obwieścił Rumfoord z wyżyn drzewa — ponieważ bez cienia wahania przyjął fantastyczne owoce swej fantastycznej fortuny, jak gdyby los był palcem bożym. Dla nas, dzieci Kościoła Boga Doskonale Obojętnego, nie ma nic bardziej okrutnego, bardziej niebezpiecznego, bardziej bluźnierczego niż wiara w to, że los, wszystko jedno, dobry czy zły, to palec boży!

Los, dobry czy zły — obwieścił Rumfoord z wyżyn drzewa — to nie jest palec boży.

Los — obwieścił Rumfoord z wyżyn drzewa — to kierunek, w którym wieje wiatr i osiada kurz w całe wieki po przejściu tamtędy Boga.

Tułaczu z Kosmosu! — zawołał Rumfoord z wyżyn drzewa. Tułacz z Kosmosu nie słuchał zbyt pilnie. Miał słabą zdolność koncentracji — być może za długo był w jaskiniach albo na pigułach, albo też w Marsjańskich Siłach Zbrojnych.

Obserwował chmury. Były to śliczne przedmioty, a niebo, po którym dryfowały, wydało się zgłodniałemu barw Tułaczowi przejmująco lazurowe.

— Tułaczu z Kosmosu! — ponowił wezwanie Rumfoord.

— Ej, ty tam, w żółtym garniturku! — szturchnęła Tułacza Be. — Pobudka!

— Słucham? — ocknął się Tułacz z Kosmosu.

— Tułaczu z Kosmosu! — ryknął Rumfoord. Tułacz z Kosmosu wyprężył się na baczność.

— Tak jest, sir? — odkrzyknął w stronę liściastej altany. Zabrzmiało to szczerze, radośnie i sympatycznie. Przed nosem Tułacza zadyndał nagle mikrofon przyczepiony do końca długiej żerdzi.

— Tułaczu z Kosmosu! — zakrzyknął ponownie Rumfoord, już z lekka poirytowany, gdyż przebieg ceremonii został zakłócony.

— Obecny, sir! — odkrzyknął Tułacz z Kosmosu. Jego odpowiedź ogłuszającym rykiem rozniosła się z megafonów.

— Kim jesteś? — zapytał Rumfoord. — Jak brzmi twoje prawdziwe imię?

— Nie znam swojego prawdziwego imienia — odparł Tułacz z Kosmosu. — Wołali mnie Wujo.

— Co się z tobą działo. Wuju, zanim przybyłeś ponownie na Ziemię? — indagował Rumfoord.

Oblicze Tułacza z Kosmosu rozbłysło w uśmiechu. Chodziło najwyraźniej o powtórzenie tego samego prostego zdania, które wywołało eksplozje radości, tańca i śpiewu na Cape Cod.

— Padłem ofiarą szeregu wypadków, jak każdy — odparł.

Tym razem obeszło się bez radości, tańca i śpiewów, ale tłum wyraźnie aprobował wyznanie Tułacza z Kosmosu. Podbródki poszły w górę, oczy zogromniały, nozdrza się rozdęły. Okrzyk nie nastąpił, gdyż tłum nie chciał uronić ani słowa z tego, co Rumfoord i Tułacz z Kosmosu mogli mieć do powiedzenia.

— Ofiarą szeregu wypadków, tak? — powtórzył Rumfoord z wyżyn drzewa. — A z wszystkich tych, jak ty to mówisz, wypadków, który uznałbyś za najbardziej znaczący?

Tułacz z Kosmosu przekrzywił głowę. — Musiałbym pomyśleć — rzekł.

— Oszczędzę ci fatygi — powiedział Rumfoord. — Najbardziej znaczącym z wypadków, jakie cię dotknęły, były twoje narodziny. Czy chciałbyś usłyszeć ode mnie, jak cię nazwano, gdy przyszedłeś na świat?

Tułacz z Kosmosu wahał się tylko przez krótką chwilkę, a jedyną przyczyną jego wahania był obawa, że może złamać sobie wielce obiecującą ceremonialną karierę, mówiąc nie to, co trzeba.