— Bardzo proszę — odparł.
— Nazwano cię Malachi Constant — obwieścił Rumfoord z wyżyn drzewa.
Zakładając, że tłumy w ogóle mogą być dobre, tłumy, które Winston Niles Rumfoord ściągał do Newport, były dobrymi tłumami. Nie kierowały się świadomością tłumu. Poszczególni ich uczestnicy nie tracili panowania nad własnymi świadomościami, a i Rumfoord nigdy nie zachęcał ich do działania jak jeden mąż — zwłaszcza jeśli idzie o wiwaty i gwizdy.
Kiedy do tłumu dotarł fakt, że Tułacz z Kosmosu to nikt inny tylko obrzydliwy, irytujący i nienawistny Malachi Constant, uczestnicy tłumu zareagowali na niego cicho, z rezygnacją i każdy po swojemu — najogólniej rzecz biorąc, ze współczuciem. Constanta w wydaniu symbolicznym wieszali w końcu po domach i miejscach pracy, zgodnie ze swymi, przyzwoitymi na ogół, sumieniami. I choć wieszali jego symbole z niemałą przyjemnością, niewielu tylko wierzyło, że prawdziwy Constant z krwi i kości istotnie zasługiwał na powieszenie. Wywieszanie Malachiego Constanta w wydaniu symbolicznym było demonstracyjnym sprzeciwem wobec nakazu strojenia choinek i malowania pisanek.
Rumfoord z wyżyn swojego drzewa nie wyrzekł ani słowa na umniejszenie ich współczucia.
— Spotkał pana, panie Constant, wypadek szczególny — rzekł z sympatią. — Stał się pan centralnym symbolem nieprawości, i to dla gigantycznej sekty religijnej.
Jako symbol, panie Constant, nie byłby pan dla nas aż tak atrakcyjny — ciągnął Rumfoord — gdybyśmy w pewnym stopniu nie darzyli pana sympatią. Musimy darzyć pana sympatią, gdyż wszystkie pańskie niebywałe potknięcia są potknięciami właściwymi istotom ludzkim od początku czasu.
Za kilka minut — obwieścił Rumfoord z wyżyn drzewa — przejdzie pan, panie Constant, po pomostach i rampach do tamtej wysokiej złotej drabiny, wespnie się pan na tę drabinę, wejdzie pan do środka statku kosmicznego i odleci na Tytana, ciepły i żyzny księżyc planety Saturn. Tam żyć pan będzie w spokoju i wygodzie, lecz na wygnaniu z macierzystej Ziemi.
Uczyni pan to wszystko z własnej woli, panie Constant, po to, by Kościołowi Boga Doskonale Obojętnego dostarczyć spektaklu o pełnej godności samoofierze, który jego dzieci będą pamiętać i rozpamiętywać po wsze czasy.
Ku swej duchowej satysfakcji — rzekł Rumfoord z wyżyn drzewa — uwierzymy, że zabiera pan z sobą wszystkie chybione poglądy o losie, całe źle wykorzystane bogactwo i władzę, a także wszelkie sprzeciw budzące rozrywki.
Człowiek, który był niegdyś Malachim Constantem, który był niegdyś Wujem, który był niegdyś Tułaczem z Kosmosu, a teraz na powrót stał się Malachim Constantem — człowiek ów poczuł się bardzo malutki z chwilą, gdy ponownie przedstawiono go jako Malachiego Constanta. Być może doznałby nawet pewnych interesujących emocji, gdyby Rumfoord posłużył się innym harmonogramem. Lecz Rumfoord poinformował go o próbie, jaką ma przejść, w kilka zaledwie sekund po oświadczeniu mu, że jest Malachim Constantem — zaś próba, której miał zostać poddany, była na tyle przerażająca, że całkowicie owładnęła uwagą Constanta.
Chwila próby miała nadejść nie w perspektywie lat, miesięcy czy dni — lecz za kilka minut. I — jak każdy skazaniec — Malachi Constant bez reszty oddał się studiom nad urządzeniem, które stanowić miało arenę jego próby — rezygnując z jakichkolwiek innych zainteresowań.
Na początek — o dziwo — najbardziej zmartwiło go to, że może się potknąć; że będzie zbyt intensywnie myślał o prostym procesie marszu, wskutek czego jego stopy przestaną się poruszać naturalnie, a on sam potknie się na zdrewniałych nogach.
— Nie potknie się pan, panie Constant — uspokoił go Rumfoord z wyżyn drzewa, odczytawszy myśli Constanta. — Nie pozostał panu żaden inny cel, nie pozostało panu nic innego do zrobienia. Podczas gdy my będziemy przyglądać się w milczeniu, pan, stawiając stopy jedna przed drugą, przeistoczy się w najbardziej pamiętną, najwspanialszą, najpełniejszą znaczenia istotę ludzką naszych czasów.
Constant odwrócił się ku swojej smagłej kobiecie i dziecku. Patrzyli mu prosto w oczy. Z ich spojrzeń Constant wywnioskował, że Rumfoord mówi prawdę: że żadna droga, z wyjątkiem drogi na statek kosmiczny, nie stoi już dla niego otworem. Beatrycze i Chrono mieli wybitnie cyniczny stosunek do obrzędów — nie obejmowali nim jednak występujących w ramach obrzędów aktów odwagi.
Oczekiwali od Malachiego Constanta, że zachowa się on jak należy.
Constant precyzyjnymi kolistymi ruchami pocierał kciuk lewej dłoni palcem wskazującym. Przez blisko dziesięć sekund śledził tę bezpłodną czynność.
Następnie opuścił ramiona, uniósł wzrok i z determinacją ruszył w stronę statku kosmicznego.
Z chwilą, gdy jego lewa stopa dotknęła rampy, głowę Constanta wypełnił dźwięk, którego Constant nie słyszał już od trzech ziemskich lat. Dźwięk pochodził z anteny pod ciemieniem Constanta. Z wyżyn swego drzewa, Rumfoord przesłał Sygnały do anteny Constanta za pomocą maleńkiej skrzynki, którą miał w kieszeni.
Wypełniając głowę Constanta odgłosem werbli, umilał mu długi i samotny marsz. Oto, co werble miały Constantowi do powiedzenia:
Werble ucichły w chwili, gdy dłoń Malachiego Constanta zamknęła się po raz pierwszy wokół pozłacanego szczebla najwyższej wolno stojącej drabiny świata. Constant uniósł wzrok, a perspektywa sprawiła, że wierzchołek drabiny wydał mu się cieniutki jak igła. Constant na moment oparł czoło o szczebel, do którego przywierała jego dłoń.
— Chciałby pan może coś powiedzieć, panie Constant, przed wejściem na drabinę? — zapytał Rumfoord z wyżyn drzewa.
Przed Constantem ponownie zadyndał mikrofon na końcu długiej żerdzi. Constant oblizał usta.
— Zamierza pan coś powiedzieć, panie Constant? — dopytywał się Rumfoord.
— Jeśli zamierza pan mówić — poinstruował Constanta technik obsługujący mikrofon — proszę mówić normalnym tonem, zachowując odległość około sześciu cali od mikrofonu.
— Zamierza pan przemówić do nas, panie Constant? — nie ustępował Rumfoord.
— Ja… Pewnie nie ma sensu tego mówić — rzekł cicho Constant — ale chciałbym mimo wszystko powiedzieć, że nie zrozumiałem nic z tego, co mnie spotkało od chwili przybycia na Ziemię.
— Nie doznaje pan poczucia uczestnictwa — uściślił Rumfoord z wyżyn drzewa. — Czy mam rację?
— Nieważne — odparł Constant. — I tak idę do góry.
— No cóż — rzekł Rumfoord z wyżyn drzewa — jeśli czuje pan, że wyrządzamy tu panu jakąś krzywdę, proszę nam wymienić choć jeden naprawdę dobry uczynek, jakiego pan dokonał w którymkolwiek momencie swojego życia, a my zdecydujemy, czy ów okruch dobroci może zwolnić pana z tego, cośmy tu dla pana zaplanowali.
— Dobroci? — powtórzył Constant.
— Tak — odparł dobrodusznie Rumfoord. — Niech mi pan wymieni jedną dobrą rzecz, jaką pan w życiu zrobił, cokolwiek pan z tego życia pamięta.
Constant zaczął intensywnie przeszukiwać pamięć. Najwięcej miejsca zabierały tam wspomnienia o tym, jak przemykał się bezkresnymi korytarzami w czeluściach jaskiń. Trafił na kilka okazji do czegoś, co od biedy mogłoby ujść za dobroć, w związku z Boazem i harmoniami. Ale nie mógłby uczciwie powiedzieć sobie, że w pełni wykorzystał choć jedną z szans okazania dobroci.
Pomyślał więc o Marsie, o wszystkich rzeczach zawartych w liście, który sam do siebie napisał. Bez wątpienia, wśród innych informacji, musiało tam być i coś o jego własnej dobroci.