I nagle przypomniał mu się Stony Stevenson — przyjaciel. Miał przyjaciela, a to z pewnością było dobre.
— Miałem przyjaciela — oświadczył Malachi Constant do mikrofonu.
— Jak on się nazywał? — zapytał Rumfoord.
— Stony Stevenson — odparł Constant.
— Jednego jedynego przyjaciela? — zapytał Rumfoord z wyżyn drzewa.
— Jednego jedynego — potwierdził Constant. Jego biedną duszę zalała fala błogości, gdyż uświadomił sobie, że jeden jedyny przyjaciel w zupełności zaspokaja ludzkie zapotrzebowanie na przyjaźń.
— Pańskie pretensje do dobroci okażą się więc usprawiedliwione, bądź nie, zależnie od tego, jak dobrego przyjaciela miał w panu Stony Stevenson? — upewnił się Rumfoord z wyżyn drzewa.
— Tak — odparł Constant.
— Czy przypomina pan sobie, panie Constant, pewną egzekucję na Marsie? — zapytał Rumfoord z wyżyn drzewa. — Egzekucję, w której pełnił pan rolę kata? Na oczach trzech pułków Marsjańskich Sił Zbrojnych zadusił pan gołymi rękami pewnego człowieka przy palu.
Było to jedyne wspomnienie, które Constant usilnie próbował wymazać z pamięci. Odniósł w tej mierze spory sukces, toteż jego obecne gorączkowe szperanie w pamięci było absolutnie szczere. Nie był pewien, czy taka egzekucja istotnie miała miejsce.
— Ja… Wydaje mi się, że pamiętam — odparł.
— No cóż… człowiekiem, którego zadusił pan gołymi rękami, był pański wspaniały i bliski przyjaciel, Stony Stevenson — rzekł Winston Niles Rumfoord.
Malachi Constant szlochał wspinając się po szczeblach złoconej drabiny. W połowie drogi przystanął, a wtedy Rumfoord ponownie wezwał go przez megafony.
— Czy czuje się pan teraz nieco bardziej zaangażowanym uczestnikiem zdarzeń, panie Constant?
Pan Constant musiał przyznać, że tak. Był teraz całkowicie świadom własnej nikczemności i pełen gorzkiej sympatii dla każdego, kto uznałby, za godziwe potraktować go z całą surowością.
Kiedy zaś dotarł na szczyt, dowiedział się od Rumfoorda, ż«ma na razie nie zamykać włazu, gdyż jego kobieta i dziecko wkrótce tam dobiją.
Constant przysiadł na progu statku kosmicznego, do którego przywiodła go drabina, i zaczął słuchać zwięzłego kazania Rumfoorda na temat smagłej kobiety zwanej Be. Constant nie słuchał kazania zbyt uważnie. Jego oczy odbierały właśnie kazanie znakomicie większe i bardziej kojące, ucieleśnione w panoramie miasta, zatoki i wysp daleko, daleko w dole.
Kazanie tego widoku zawierało myśl, że nawet człowiek nie mający we Wszechświecie ani jednego przyjaciela, może mimo wszystko dostrzec w swej macierzystej planecie tajemnicze, rozdzierające piękno.
— Opowiem wam teraz — rzekł Winston Niles Rumfoord z wyżyn drzewa, o ileż niżej od Malachiego Constanta — o Be, kobiecie handlującej przed bramą malachami, posępnej kobiecie, która teraz, wraz ze swym synem, ciska na nas wszystkich błyskawice spojrzeń.
Przed laty, w drodze na Marsa, Malachi Constant zmusił ją, by okazała mu względy, a ona urodziła mu tego oto syna. Wcześniej była moją żoną i panią tej posiadłości. Jej prawdziwe imię brzmi Beatrycze Rumfoord.
Przez tłum przetoczył się głuchy jęk. Czy może dziwić fakt, że zakurzone marionetki innych religii trzeba było z braku publiki odstawić do lamusa, a wszystkie oczy zwróciły się w stroną Newport? Przywódca Kościoła Boga Doskonale Obojętnego nie tylko zdolny był przepowiadać przyszłość, nie tylko zwalczył najokrutniejszą z wszystkich niesprawiedliwości — niesprawiedliwość losu — ale jeszcze dysponował niewyczerpanym zasobem wciąż nowych, osłupiających rewelacji.
Był tak świetnie zaopatrzony w fantastyczny materiał informacyjny, że mógł z powodzeniem ściszyć głos, kiedy obwieszczał, że jednooka, złotozęba kobieta była niegdyś jego żoną i że Malachi Constant przyprawił mu rogi.
— Apeluję do was teraz, byście z pogardą przyjrzeli się jej życiu, tak jak od dawna już z pogardą śledzicie żywot Malachiego Constanta — zachęcał dobrodusznie Rumfoord z wyżyn drzewa. — Wywieście ją, jeśli wola, obok Malachiego Constanta. Wywieście ją zamiast chwostu przy zasłonach albo innym urządzeniu.
Występki Beatrycze to grzechy oziębłości — rzekł Rumfoord. — Jako młoda kobieta uznała się ona za tak świetnie wychowaną, że z obawy, by się nie pobrudzić, nie robiła absolutnie nic, ani też nie pozwalała innym dotknąć się choćby małym palcem. Dla młodej Beatrycze życie było zbyt pełne zarazków i wulgarności, aby je mogła nazwać choćby znośnym.
My, dzieci Kościoła Boga Doskonale Obojętnego, potępiamy ją bez pardonu za to, że nie godziła się wystawić swej wyimaginowanej czystości na próbę życia, tak samo jak potępiamy Malachiego Constanta za to, że lubował się w brudach życia.
Każdym swym gestem Beatrycze Rumfoord dawała światu do zrozumienia, że pod względem intelektualnym, moralnym i fizycznym dokładnie odpowiada wyobrażeniu Boga o ulepszonej wersji istoty ludzkiej i że reszta ludzkości potrzebować będzie następnych dziesięciu tysięcy lat, aby jej dorównać. Raz jeszcze mamy przed sobą przykład osoby pospolitej i pozbawionej wyobraźni, która się podlizuje Panu Bogu. Sugestia, jakoby Bóg Wszechmogący kochał i podziwiał Beatrycze za jej niedotykalskie maniery, jest co najmniej tak samo dyskusyjna, jak sugestia, że Bóg Wszechmogący życzył sobie, aby Malachi Constant był bogaty.
Pani Rumfoord — zaapelował Winston Niles Rumfoord z wyżyn drzewa. — Zapraszam teraz panią i jej syna, abyście śladem Malachiego Constanta udali się na statek, którego stacją przeznaczenia jest Tytan. Czy miałaby pani ochotę powiedzieć nam coś przed odjazdem?
Zapadła długa cisza, podczas której matka i syn zbliżyli się do siebie i, ramię przy ramieniu, spojrzeli na świat całkowicie odmieniony w świetle ostatnich rewelacji.
— Czy zamierza pani przemówić do nas, pani Rumfoord? — zapytał Rumfoord z wyżyn drzewa.
— Tak — odparła Beatrycze. — Powiem krótko. Wierzę, że wszystko, co pan o mnie powiedział, jest prawdą, ponieważ kłamie pan bardzo rzadko. Ale gdy syn mój i ja wejdziemy na tamtą drabinę, nie zrobimy tego ani dla pana, ani dla pańskich idiotycznych gapiów. Zrobimy to dla siebie… sobie samym i wszystkim, którzy chcą popatrzeć, udowodnimy, że nie boimy się niczego. Serca nasze nie będą krwawić rozstając się z tą planetą. Budzi ona w nas dokładnie takie samo obrzydzenie, jakie my, pod pańskim przewodem, w niej budzimy.
Nie przypominam sobie dawnych dni, kiedy byłam panią tej posiadłości, kiedy nie robiłam absolutnie nic i nie znosiłam, aby mnie dotykano. Ale w chwili, gdy mi pan powiedział, że taka właśnie byłam, pokochałam siebie z całej duszy. Rodzaj ludzki to nędzne szumowiny, cała Ziemia jest taka, i pan też.
Beatrycze i Chrono pośpiesznie minęli pomosty i rampy, dotarli do drabiny i wspięli się na jej szczyt. W drzwiach statku bez słowa powitania otarli się o Malachiego Constanta. Zniknęli w środku.
Constant podążył za nimi i wspólnie przyjrzeli się wnętrzu.
Stan wnętrza zaskoczył ich — tak jak zaskoczyłby, i to przede wszystkim, dozorców posiadłości. Pozornie niedostępny na szczycie kolumny, na poświęconym terenie patrolowanym przez strażników, statek kosmiczny był najwyraźniej areną jednej lub może kilku szaleńczych prywatek.
Wszystkie prycze były rozbebeszone. Materace pomięte i powgniatane w góry i doły. Pościel poplamiona szminką i pastą do butów.
Smażone małże chrupiąco rozłaziły się pod stopami.
Po całej podłodze walały się: dwie litrowe butelki po Górskiej Poświacie, jedna półlitrówka Pociechy Południa i dwanaście puszek po piwie — wszystko puste.