Выбрать главу

Ognie świętego Elma to luminescencyjne wyładowania elektryczne. Stworzenie dotknięte tą chorobą cierpi nie mniej niż podczas łaskotania piórkiem. Stworzenie wygląda przy tym, jakby się paliło, toteż nie należy się dziwić jego przerażeniu.

Luminescencyjne wyładowania, których źródłem był Kazak, stanowiły wstrząsający widok. I ponownie nasyciły powietrze gęstą wonią ozonu.

Kazak ani drgnął. Dawno już wyczerpał swój zasób zdumienia wobec niecodziennego spektaklu. Znosił płomienie z męczeńską żałością.

Płomień zgasł.

W głównym wejściu pojawił się Rumfoord. On również miał wygląd niedbały i otumaniony. Wstęga dematerializacji, szeroka na jedną stopę, otaczała postać Rumfoorda od stóp do głów. Po jej zewnętrznej stronie, oddzielone jedna od drugiej o szerokość cala, biegły dwie węższe wstęgi.

Rumfoord trzymał ręce wysoko w górze, palce miał rozcapierzone. Z opuszków palców sączyły mu się smugi różowych, fioletowych i seledynowych ogni świętego Elma. We włosach pełgały płowozłote ogniki, tworzące wokół głowy Rumfoorda namiastkę aureoli.

— Spokój — przemówił Rumfoord omdlewającym głosem. Ognie świętego Elma zamarły.

Salo był wstrząśnięty.

— Kajtek — wykrztusił. — Co… Co się dzieje, Kajtek?

— Plamy na Słońcu — odparł Rumfoord. Dowlókł się do liliowego fotela, złożył w nim swą olbrzymią postać i przykrył oczy dłonią bezwładną i białą jak mokra chustka do nosa. Kazak ułożył się obok niego. Kazakiem trzęsły drgawki.

— Ja… Nigdy cię nie widziałem w takim stanie — rzekł Salo.

— Na Słońcu nigdy jeszcze nie było takiej burzy — odpad Rumfoord.

Salo nie dziwił się, że jego infundybułowani chronosynklastycznie przyjaciele ulegają wpływowi plam na Słońcu. Widywał już Rumfoorda i Kazaka chorych z tego powodu — lecz dotychczas najostrzejszym symptomem choroby bywały krótkotrwałe mdłości. Iskrzenie i wstęgi dematerializacji były czymś nowym.

Na oczach Salo, Rumfoord i Kazak stali się na moment dwuwymiarowi, jak postacie wymalowane na falujących sztandarach.

Zaraz jednak przestali falować i znów się zaokrąglili.

— Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, Kajtek? — zapytał Salo.

Rumfoord jęknął.

— Kiedy ludzie przestaną zadawać to potworne pytanie? — powiedział.

— Przepraszam — rzekł Salo. Jego stopy były teraz tak dokładnie opróżnione z powietrza, że stały się wklęsłe — przemieniły się w ssawki. Ssawki cmoktały w zetknięciu z gładkimi płytami dziedzińca.

— Czy naprawdę musisz wydawać te dźwięki? — zirytował się Rumfoord.

Stary Salo miał w tym momencie ochotę umrzeć. Jego przyjaciel Winston Niles Rumfoord po raz pierwszy odezwał się do niego podniesionym głosem. Salo nie mógł tego znieść.

Stary Salo przymknął dwa z trojga swoich oczu. Trzecie oko błądziło po niebie. Jego wzrok przykuły dwa ruchome niebieskie punkciki. Punkcikami były dwa wzlatujące tytańskie błękitki.

Ptasia para trafiła w komin powietrzny.

Żaden z wielkich ptaków nawet nie machnął skrzydłami.

Idealnej harmonii nie zakłócało drgnienie najmniejszego choćby piórka. Życie było wzlatującym snem.

— Kra — odezwał się jeden tytański błękitek dla nawiązania konwersacji.

— Kra — zgodził się drugi.

Ptaki równocześnie złożyły skrzydła i poleciały w dół jak kamienie.

Zdawało się, że nurkują w pewną śmierć za murami pałacu Rumfoorda. Lecz po chwili znów unosiły się w górę, rozpoczynając kolejny długi i nie żądający wysiłku wzlot.

Tym razem wznosiły się ku niebu przeciętemu smugą spalin statku kosmicznego, który wiózł Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord oraz ich syna Chrono. Statek schodził właśnie do lądowania.

— Kajtek? — przemówił Salo.

— Czy musisz mnie tak nazywać? — zapytał Rumfoord.

— Nie — odparł Salo.

— Więc przestań — powiedział Rumfoord. — Nie przepadam za tym imieniem, chyba, że użyje go czasem ktoś, z kim się wychowywałem.

— Myślałem, że… jako twój przyjaciel… — bąkał Salo — mam prawo…

— Czy moglibyśmy dać sobie spokój z tą farsą na temat przyjaźni? — przerwał mu cierpko Rumfoord.

Salo przymknął trzecie oko. Skóra opinająca jego tors mocno się naprężyła.

— Farsą? — powtórzył.

— Twoje stopy znowu wydają ten dźwięk! — zdenerwował się Rumfoord.

— Kajtek! — zawołał Salo. Natychmiast jednak powściągnął swą nieznośną poufałość. — Winstonie! Twoje słowa są jak zły sen. Myślałem, że naprawdę, jesteśmy przyjaciółmi.

— Zgódźmy się, że byliśmy sobie nawzajem potrzebni. I nie mówmy o tym więcej — powiedział Rumfoord.

Głowa Salo huśtała się lekko w swym kardanowym zawieszeniu.

— Myślałem, że to nie wszystko — rzekł w końcu Salo.

— Zgódźmy się — odparł zjadliwie Rumfoord — że nawzajem odkryliśmy w sobie środki do swych rozbieżnych celów.

— Ja… ja pomagałem ci z radością — rzekł Salo. — I mam nadzieję, że naprawdę zdołałem ci dopomóc. — Salo otworzył oczy. Musiał zobaczyć, jak Rumfoord przyjmie jego słowa. Rumfoord na pewno znów okaże mu przyjaźń, przecież Salo rzeczywiście pomaga mu całkiem bezinteresownie.

— Czy nie oddałem ci połowy PWZ? — wyliczał Salo. — Czy ci nie pozwoliłem sporządzić kopii mojego pojazdu dla Marsa? Czy nie pilotowałem kilku pierwszych misji werbunkowych? Czy nie pomogłem ci wymyślić systemu sterowania Marsjanami, żeby nie sprawiali kłopotów? Czy nie spędziłem długich dni na obmyślaniu wraz z tobą szczegółów nowej religii?

— Tak — powiedział Rumfoord. — A co uczyniłeś dla mnie ostatnio?

— Co takiego? — zdumiał się Salo.

— Nieważne — zbył go Rumfoord — To takie powiedzonko ze starego ziemskiego dowcipu, i to niezbyt śmiesznego, biorąc pod uwagę nasze okoliczności.

— Aha — powiedział Salo. Salo znał wiele ziemskich dowcipów, ale tego akurat nie znał.

— Znowu te twoje nogi! — wrzasnął Rumfoord.

— Przepraszam! — wrzasnął Salo. — Żebym tak mógł płakać jak Ziemianie! — Pogrążone w żalu stopy całkiem wymknęły mu się spod kontroli. Dalej wydawały dźwięk, który ni stąd, ni zowąd zaczął napawać Rumfoorda tak gwałtowną odrazą. — Przepraszam za wszystko! Jednego jestem pewien: zawsze starałem się na wszystkie sposoby być prawdziwym przyjacielem i nigdy nie poprosiłem cię o nic w zamian.

— Nie musiałeś prosić! — odparł Rumfoord. — O nic nie musiałeś prosić. Wystarczyło, żebyś siedział spokojnie i czekał, aż ci to spadnie z nieba.

— Co takiego miało mi spaść z nieba? — spytał z niedowierzaniem Salo.

— Część zamienna do twojego statku — odparł Rumfoord. — Jest już prawie na miejscu. Właśnie ją wielmożnemu panu dowożą. Ma ją chłopak Constanta i nazywa swoim talizmanem. Jakbyś sam dobrze nie wiedział!

Rumfoord wyprężył się w fotelu, zzieleniał i gestem poprosił o ciszę.

— Przepraszam — rzekł. — Znowu mi niedobrze. Winstonowi Nilesowi Rumfoordowi i jego psu Kazakowi istotnie znowu zrobiło się niedobrze — i to bardziej gwałtownie niż poprzednio. Biednemu staremu Salo wydawało się, że tym razem już na pewno spalą się do cna albo eksplodują.

Kazak wył, uwięziony w kuli ogni świętego Elma. Rumfoord stał sztywny jak kij od szczotki, oczy wyszły mu z orbit — był jednym ognistym posągiem. Ale i ten atak minął.

— Przepraszam — rzekł Rumfoord ze zjadliwą kurtuazją. — Przerwałem ci…