Выбрать главу

— Co? — spytał nieprzytomnie Salo.

— Coś mówiłeś… czy też chciałeś powiedzieć — odparł Rumfoord. Jedynie pot na skroniach zdradzał, że Rumfoord miał za sobą wyczerpujące przeżycia. Umieścił papierosa w długiej kościanej cygarniczce i zapalił. Wysunął dolną szczękę. Cygarniczka wycelowała pionowo w górę. — Przez następne trzy minuty będziemy mieli spokój — powiedział Rumfoord. — No więc, co takiego mówiłeś?

Salo z niemałym wysiłkiem przypomniał sobie temat rozmowy. Kiedy go sobie przypomniał, zrobiło mu się jeszcze smutniej niż przedtem. Stało się najgorsze, co mogło się stać. Wyglądało na to, że Rumfoord nie tylko odkrył wpływ Tralfamadorczyków na bieg zdarzeń na Ziemi — co już dostatecznie by go rozsierdziło — lecz i sam siebie uznał za jedną z głównych ofiar tego wpływu.

Salo od czasu do czasu miewał niejasne podejrzenia, że Rumfoord działa pod wpływem Tralfamadorii, lecz odsuwał tę myśl od siebie, gdyż nic w tym względzie nie mógłby uczynić. Nie rozmawiał o tym nawet z Rumfoordem, gdyż rozmowa taka z pewnością w mgnieniu oka zniweczyłaby ich piękną przyjaźń. Salo, wielce nieudolnie, postanowił sprawdzić pierwszą hipotezę: że Rumfoord wie mniej, niż to się wydaje.

— Kajtek… — zaczął.

— Prosiłem! — przerwał mu Rumfoord.

— Panie Rumfoord — poprawił się Salo. — Czy uważa pan, że go w jakiś sposób wykorzystałem?

— Ty nie — odparł Rumfoord. — Twoi mechaniczni ziomkowie z twojej ukochanej Tralfamadorii.

— Hm — bąknął Salo. — Uważasz zatem… uważasz… że zostałeś wykorzystany? Tak, Kajtek?

— Tralfamadoria — rzekł z goryczą Rumfoord — sięgnęła w głąb Systemu Słonecznego, wybrała sobie mnie i wykorzystała jak funkcjonalny, poręczny obierak do kartofli.

— Skoro wyczytałeś to wszystko z przyszłości — jęknął Salo, doszczętnie zdruzgotany — dlaczego nigdy nic nie mówiłeś?

— Nikt dobrowolnie nie przyznaje się do tego, że jest wykorzystywany — powiedział Rumfoord. — Człowiek nie przyznaje się do tego nawet sam przed sobą, aż do ostatniej chwili. — Uśmiechnął się kwaśno. — Zdziwisz się zapewne, jeśli ci powiem, że jestem dumny, jakkolwiek fałszywa mogłaby być ta duma, z tego, iż wszelkie decyzje podejmuję sam i wyłącznie z prywatnych pobudek.

— Nie dziwię się — odparł Salo.

— Czyżby? — spytał uszczypliwie Rumfoord. — Myślałem, że to uczucie zbyt subtelne jak na możliwości percepcyjne maszyny.

Tu Rumfoord uderzył w słaby punkt ich wzajemnych stosunków. Salo rzeczywiście był maszyną, skoro został zaprojektowany i wykonany. Salo nie ukrywał tego faktu. Lecz Rumfoord nigdy dotąd nie użył słowa „maszyna” jako kamienia obrazy. Tym razem niewątpliwie właśnie tak się nim posłużył. Poprzez cieniutką woalkę dobrych manier Rumfoord dał Salo do zrozumienia, że być maszyną znaczy być nieczułym, pozbawionym wyobraźni prymitywem, funkcjonalnym przedmiotem bez krzty świadomości…

Salo był szczególnie czuły na to oskarżenie. Ceną za minione duchowe zbliżenie z Rumfoordem było to, że Rumfoord świetnie wiedział, gdzie uderzyć, żeby naprawdę zabolało.

Salo znów przymknął dwoje z trojga oczu i ponownie spojrzał na szybujące po niebie tytańskie błękitki. Ptaki były wielkości ziemskich orłów.

Salo żałował, że nie jest tytańskim błękitkiem.

Statek kosmiczny wiozący Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord oraz ich syna Chrono przepłynął tuż nad pałacem i wylądował na brzegu Morza Winstona.

— Daję ci słowo honoru — rzekł Salo — że nie wiedziałem, iż jesteś wykorzystywany, i nie mam pojęcia do jakich…

— Maszyna — rzucił z pogardą Rumfoord.

— Powiedz mi, błagam, do czego cię wykorzystano? — poprosił Salo. — Słowo honoru, nie miałem zielonego…

— Maszyna! — przerwał mu Rumfoord.

— Kajtek… Winstonie… Panie Rumfoord… — plątał się Salo. — Skoro tak źle pan o mnie myśli po tym wszystkim, co zrobiłem lub usiłowałem zrobić w imię czystej przyjaźni, nie pozostaje już nic, co mógłbym powiedzieć lub uczynić, aby zmienić pańską opinię na mój temat.

— Dokładnie tak mogłaby odpowiedzieć maszyna — zadrwił Rumfoord.

— Maszyna dokładnie tak odpowiedziała — przyznał pokornie Salo. Nadawszy stopy do rozmiarów szwabskiej szmacianki, przygotował się do odmarszu z pałacu Rumfoorda po wodach Morza Winstona, aby już nigdy więcej nie powrócić. Dopiero po całkowitym nadmuchaniu stóp uświadomił sobie wyzwanie zawarte w słowach Rumfoorda. Rumfoord wyraźnie sugerował, że stary Salo może jednak uczynić coś, co przywróci dawny porządek rzeczy.

Nawet jeśli był maszyną, Salo miał dość wrażliwości, by przeczuć, że z chwilą, gdy zapyta, o co chodzi — upodli się do cna. Salo wziął się w garść. Postanowił upodlić się do cna w imię przyjaźni.

— Kajtek — przemówił — powiedz, co mam zrobić. Zrobię wszystko, wszystko, co każesz.

— Wkrótce — rzekł Rumfoord — wskutek eksplozji, końcówka mojej spirali zostanie zdmuchnięta ze Słońca, a nawet z Systemu Słonecznego.

— Nie! — wrzasnął Salo. — Kajtek! Kajtek!

— Dosyć, dosyć! Nie życzę sobie litości — rzekł Rumfoord, cofając się w obawie przed dotknięciem Salo. — To w gruncie rzeczy bardzo pomyślny obrót sprawy. Zobaczę mnóstwo nowych rzeczy, mnóstwo nowych stworzeń. — Spróbował się uśmiechnąć. — Człowiek, widzisz, męczy się usidlany w monotonny mechanizm Systemu Słonecznego. — Zaśmiał się chrapliwie. — Bądź co bądź nie umieram. Wszystko, co kiedykolwiek było, będzie zawsze, a wszystko, co kiedykolwiek będzie, zawsze było. — Gwałtownie potrząsnął głową, strącając z powieki zabłąkaną łzę.

— Jakkolwiek pocieszająca jest mi ta chronosynklastycznie infundybułowana myśl — ciągnął — chciałbym jednak wiedzieć, co było punktem centralnym całego tego epizodu w Systemie Słonecznym.

— Przecież… sam podsumowałeś to najlepiej na świecie w Kieszonkowej historii Marsa — zdumiał się Salo.

— Kieszonkowa historia Marsa — odparł Rumfoord — nie wspomina o tym, że pozostawałem pod przemożnym wpływem sił emanujących z planety o nazwie Tralfamadoria. — Zacisnął zęby.

— Zanim mój pies i ja wylecimy z trzaskiem w kosmos, jak packi na muchy w rękach wariata — oświadczył Rumfoord — chciałbym bardzo dowiedzieć się, jak brzmi wiadomość, którą masz do przekazania.

— Ja… ja nie mam pojęcia — wyjąkał Salo. — Ona jest zapieczętowana. Otrzymałem rozkaz…

— Wbrew wszelkim rozkazom z Tralfamadorii — rzekł Winston Niles Rumfoord — wbrew wszelkim twoim instynktom maszyny, w imię naszej przyjaźni… chcę, abyś rozpieczętował wiadomość i odczytał mi ją w tej chwili.

Malachi Constant, Beatrycze Rumfoord oraz ich dzika latorośl Chrono biwakowali nadąsani w cieniu tytańskiej stokrotki u brzegów Morza Winstona. Każde z nich opierało się plecami o inny posąg.

Brodaty Malachi Constant, playboy Systemu Słonecznego, wciąż miał na sobie kanarkowe ubranie z pomarańczowymi znakami zapytania. Było to jedyne ubranie, jakie posiadał.

Constant opierał się o posąg przedstawiający świętego Franciszka z Asyżu. Święty Franciszek usiłował zaprzyjaźnić się z parą wrogo usposobionych i przeraźliwie wielkich ptaków o wyglądzie łysych orłów. Constant nie zdołał rozpoznać w ptakach tytańskich błękitków, gdyż nigdy jeszcze nie widział tytańskiego błękitka. Na Tytanie przebywał zaledwie od godziny.