Выбрать главу

Beatrycze, przypominająca wyglądem królową Cyganów, kucała naburmuszona u stóp posągu wyobrażającego młodego studenta fizyki. Na pierwszy rzut oka naukowiec w laboratoryjnym kitlu sprawiał wrażenie oddanego sługi prawdy i tylko prawdy. Na pierwszy rzut oka oglądający musiał ulec przekonaniu, że nic prócz prawdy nie zdoła zadowolić uśmiechającego się do probówki młodzieńca. Na pierwszy rzut oka oglądającemu nasuwała się myśl, że zwierzęce instynkty ludzkości są protagoniście pomnika równie obce, jak harmoniom z jaskiń Merkurego. Był to, na pierwszy rzut oka, młodzieniec nieznający żądzy ni próżności. A zatem tytuł, jaki Salo nadał posągowi — „Odkrycie energii atomowej” — przyjmowało się wprost i bez zastrzeżeń.

Dopiero po chwili oglądający stwierdzał, że młody poszukiwacz prawdy ma szokującą erekcję.

Beatrycze jeszcze tego nie stwierdziła.

Chrono, ponury i złowrogi jak matka, dopuszczał się właśnie — a raczej usiłował się dopuścić — pierwszego aktu wandalizmu na Tytanie. Chrono próbował wydrapać nieprzyzwoite ziemskie słowo na cokole posągu, o który się opierał. Posługiwał się w tym celu ostrym rogiem swego talizmanu.

Zahartowany torf tytański, twardy prawie jak diament, zastąpił go w działaniu, spiłowując w zamian czubek blaszki.

Posąg, do którego zabrał się Chrono, przedstawiał grupę rodzinną — Neandertalczyka z kobietą i niemowlęciem. Było to wzruszające dziełko. Zgarbione, potargane, ufne stworzenia były tak paskudne, że aż piękne.

Ponadczasowej wymowy posągu nie zakłócał nawet ironiczny tytuł, jaki Salo nadał rzeźbie. Salo wszystkim swoim rzeźbom nadawał koszmarne tytuły, jak gdyby za wszelką cenę chciał obwieścić wszem i wobec, że ani przez moment nie uważa się za prawdziwego artystę. Tytuł, który nadał posągowi neandertalskiej rodziny, brał się stąd, że niemowlęciu demonstrowano właśnie skwierczącą na prymitywnym rożnie ludzką stopę.

Tytuł brzmiał: „Och, ty świnko!”

— Obojętne, co się wydarzy, obojętne: piękne czy smutne, radosne czy przerażające — oświadczył Malachi Constant swojej rodzinie zgromadzonej na planecie Tytan — ja nawet palcem nie kiwnę, jak słowo honoru. Na najdrobniejszy znak, że ktoś lub coś oczekuje, abym postąpił tak czy siak, zamieniam się w głaz. — Popatrzył w górę ku pierścieniom Saturna i wydął wargi. — To wprost niewymownie piękne, co? — Splunął pod nogi.

— Ktokolwiek spróbuje mnie jeszcze użyć do swoich fantastycznych planów — oświadczył Constant — narazi się na jedno wielkie rozczarowanie. Znacznie bardziej opłaci mu się namawiać którykolwiek z tych tutaj posągów, żeby się poruszył.

Znowu splunął.

— Jeśli chodzi o mnie — oświadczył Constant — uważam, że wszechświat to śmietnisko, na którym każdy śmieć ma w dodatku zawyżoną cenę. Skończyłem z łażeniem po kupach śmieci w poszukiwaniu okazji. Każda tak zwana okazja — oświadczył Constant — połączona jest cieniuteńkim drucikiem z ładunkiem wybuchowym.

Znowu splunął.

— Ja bardzo dziękuję — oświadczył Constant.

— Ja się wycofuję — oświadczył Constant.

— Ja odmawiam współpracy — oświadczył Constant.

Nieliczna rodzina Constanta przyjęła jego oświadczenie bez entuzjazmu. Butne oświadczenie Constanta było już dla nich odgrzewaną zupą. Constant wygłaszał je wielokrotnie podczas siedemnastomiesięcznej podróży z Ziemi na Tytana — a w dodatku filozofia Constanta była klasyczną filozofią wszystkich marsjańskich weteranów.

Constant i tak zresztą nie przemawiał do swojej rodziny. Przemawiał głośno, aby dotrzeć głosem w głąb posągowej dżungli i na drugi brzeg Morza Winstona. Składał deklarację polityczną, do wiadomości Rumfoorda czy też kogokolwiek innego, kto mógłby akurat czaić się w pobliżu.

— Po raz ostatni — oświadczył głośno Constant — wzięliśmy udział w eksperymentach, bitwach i uroczystościach, które nam się nie podobają i których nie rozumiemy!

„Rozumiemy” — odbiło się echem od murów pałacu na wyspie odległej o dwieście jardów od brzegu. Pałacem tym był oczywiście Kres Włóczęgi — Tadź Mahal Rumfoorda. Widok pałacu nie zdziwił Constanta. Constant spostrzegł go już wysiadając ze statku, widział, jak błyszczy w oddali niby Boże Miasto świętego Augustyna.

— Co teraz będzie? — zagadnął Constant echo. — Wszystkie posągi ożyją?

„Ożyją” — potwierdziło echo.

— To echo — rzekła Beatrycze.

— Wiem, że to echo — rzekł Constant.

— Nie byłam pewna, czy wiesz, że to echo — rzekła Beatrycze. Zachowywała się uprzejmie i z dystansem. Constanta traktowała nad wyraz przyzwoicie, niczego mu nie zarzucając i niczego od niego nie oczekując. Kobieta mniej arystokratyczna mogłaby sprawić mu prawdziwe piekło, zarzucając mu wszystko i domagając się cudów.

Podczas podróży nie doszło między nimi do zbliżenia fizycznego. Ani Constant, ani Beatrycze nie byli tym zainteresowani. Jak wszyscy weterani z Marsa.

Długa podróż nieuchronnie sprawiła, że kobieta i dziecko stali się dla Constanta bliskimi ludźmi. Byli mu teraz znacznie bliżsi niż na pozłacanym labiryncie pomostów, ramp, drabin, platform, schodów i estrad w Newport. Lecz jedyną miłością w ich podstawowej komórce społecznej była nadal miłość między chłopcem Chrono a Beatrycze. Poza miłością matki i syna istniała tam jedynie uprzejmość, milczące współczucie i tłumiona uraza o to, że w ogóle zostało się zmuszonym do stworzenia rodziny w tym składzie.

— O kurczę — westchnął Constant. — Życie jest zabawne, kiedy się tylko przestać nad nim zastanawiać.

Chłopiec Chrono nie uśmiechnął się na słowa ojca o zabawnym życiu.

Z całej rodziny, chłopiec Chrono miał najmniej powodów, aby uważać, że życie jest zabawne. Beatrycze i Constant mogli od biedy pośmiać się gorzko z niesamowitych przypadków, z których wyszli jakoś obronną ręką. Chłopiec Chrono nie mógł jednak śmiać się wraz z nimi, gdyż sam w sobie stanowił niesamowity przypadek.

Nie bez kozery największymi skarbami chłopca Chrono były: talizman i nóż sprężynowy.

Chłopiec Chrono wydobył nóż i nonszalancko zwolnił ostrze. Oczy zwęziły mu się w szparki. Był gotów zabijać, gdyby zabijanie okazało się konieczne. Patrzył w kierunku złoconej łodzi, która odpływała właśnie spod pałacu na wyspie.

U wioseł siedziało stworzenie barwy mandarynki. Wioślarzem był oczywiście Salo. Nadpływał łodzią, aby przetransportować rodzinę Constanta do pałacu. Salo był kiepskim wioślarzem, jako że nigdy jeszcze nie wiosłował. Przytrzymywał wiosła ssawkami stóp.

Jedyną przewagą Salo nad wioślarzami rasy ludzkiej było posiadanie oka z tyłu głowy.

Chłopiec Chrono puścił zajączka prosto w oko starego Salo — puścił go za pomocą swojego noża.

Puszczenie zajączka prosto w oko nie było ze strony chłopca Chrono czczym wygłupem. Była to chytra sztuczka z buszu, sztuczka obliczona na zaniepokojenie każdej nieomal istoty obdarzonej zmysłem wzroku. Była to jedna z tysiąca sztuczek z buszu, których chłopiec Chrono i jego matka nauczyli się podczas swego rocznego pobytu w Amazońskiej Dżungli Deszczowej.

Smagła dłoń Beatrycze zacisnęła się wokół kamienia.

— Podenerwuj go jeszcze — szepnęła Beatrycze do chłopca Chrono.

Chłopiec Chrono jeszcze raz puścił zajączka prosto w oko starego Salo.

— Wygląda jakby był cały miękki — rzekła Beatrycze nie poruszając ustami. — W razie czego, celuj w oko.

Chrono kiwnął głową.

Constant zmartwiał, widząc, jak doskonałą jednostkę samoobrony stanowią połączone siły jego kobiety i dziecka. Ich plany nie uwzględniały Constanta. Constant nie był im potrzebny.