— A co ja mam robić? — szepnął Constant.
— Ćśśś — uciszyła go brutalnie Beatrycze.
Salo przycumował swą złoconą jednostkę. Uczynił to szybko, zaciskając partacki węzeł wokół nadgarstka stojącego tuż nad wodą posągu. Posąg przedstawiał nagą kobietę grającą na puzonie. Zagadkowy podpis głosił: „Ewelina i jej magiczna okaryna”.
Salo był tak otępiały ze zmartwienia, że nie drżał o własne bezpieczeństwo — nie przyszło mu nawet do głowy, że ktoś mógłby się go bać. Przez chwilę stał bez ruchu na płycie zwietrzałego torfu tytańskiego, w pobliżu miejsca, gdzie przybił do brzegu. Pogrążone w żalu stopy przyssały się do wilgotnego kamienia. Salo z ogromnym wysiłkiem oderwał je od podłoża.
Ruszył w stroną rodziny Constanta, oślepiany zajączkami ze sprężynowca chłopca Chrono.
— Bardzo przepraszam — zaczął.
Z oślepiającego błysku wyleciał kamień.
Salo uchylił się.
Jakaś dłoń zacisnęła się wokół łykowatej krtani Salo i powaliła go na ziemię.
Chłopiec Chrono stał nad nim okrakiem, czubkiem ostrza dziobiąc pierś Salo. U wezgłowia klęczała Beatrycze, z kamieniem gotowym w każdej chwili roztrzaskać głowę Salo w drobny mak.
— Proszę bardzo — wycharczał Salo. — Zabijcie mnie. Oddacie mi prawdziwą przysługę. Szkoda, że jeszcze wcześniej nie umarłem. Szkoda, że w ogóle kiedykolwiek mnie poskładano i wprawiono w ruch. Zabijcie mnie, uwolnijcie mnie od moich nieszczęść, a potem idźcie się z nim zobaczyć. On na was czeka.
— Jaki on? — zapytała Beatrycze.
— Nieszczęsny mąż pani — a mój były przyjaciel, Winston Niles Rumfoord — odparł Salo.
— Gdzie on jest? — zapytała Beatrycze.
— W pałacu na wyspie — rzekł Salo. — On umiera, zupełnie sam, został mu tylko wierny pies. Czeka na was — rzekł Salo. — Czeka na was wszystkich. A mnie, jak powiedział, nigdy już nie chce oglądać na oczy.
Malachi Constant przyglądał się ołowianej barwy ustom, które bezgłośnie całowały powietrze. Ukryty za wargami język wydawał ledwie słyszalne mlaśnięcia. Nagle wargi rozsunęły się, odsłaniając nieskazitelne uzębienie Winstona Nilesa Rumfoorda.
Constant również obnażył zęby, gotów stosownie zazgrzytać na widok człowieka, który wyrządził mu tak wiele krzywd. Nie zazgrzytał jednak. Po pierwsze dlatego, że nikt na niego nie patrzył — nikt więc nie dostrzegłby ani nie docenił zgrzytnięcia. Po wtóre — Constant stwierdził, że nie ma w sobie ani krzty nienawiści.
Planowane zgrzytnięcie spadło do rangi głupkowato rozdziawionej gęby, gęby kmiota, postawionego w obliczu wyjątkowo efektownie śmiertelnej choroby.
Winston Niles Rumfoord, w pełni zmaterializowany, spoczywał w swym liliowym fotelu przy basenie. Nieruchomymi i pozornie niewidzącymi oczami wpatrywał się w niebo. Jedna piękna dłoń zwisała poza boczne oparcie fotela, a jej palce wplatały się w stalowa obrożę Kazaka, Psa z Kosmosu.
Obroża była pusta.
Skutkiem eksplozji na Słońcu, mężczyzna i pies zostali rozdzieleni. Jakiś bardziej litościwie pomyślany wszechświat pozwoliłby im może zostać razem — ale nie ten.
Wszechświat, którego lokatorami byli Winston Niles Rumfoord i jego pies, nie uwzględniał czegoś takiego jak miłosierdzie. Kazak wysłany został w nicość, z wielką misją nicości, podczas gdy jego pan pozostał w tyle.
Kazak odchodził ze skowytem, w chmurze ozonu i niezdrowej poświaty, wśród brzęczenia przywodzącego na myśl rój pszczół.
Rumfoord pozwolił pustej obroży ześliznąć się z palców. Obroża — symbol martwoty — z nieokreślonym odgłosem utworzyła na ziemi nieokreślonych kształtów kupkę żelastwa. Była bezdusznym niewolnikiem prawa ciążenia. Nigdy nie miała kręgosłupa.
Ołowiane wargi Rumfoorda poruszyły się.
— Jak się masz, Beatrycze… żono — przemówił Rumfoord grobowym głosem.
— Jak się masz, Tułaczu z Kosmosu — tym razem Rumfoord nadał głosowi więcej serdeczności. — To bardzo szlachetnie, że jednak przybyłeś. Tułaczu z Kosmosu, że jeszcze raz ze mną ryzykujesz.
Jak się masz, sławetny młody nosicielu sławetnego imienia Chrono — rzekł Rumfoord. — Witaj, o gwiazdo szwabskiej szmacianki, witaj posiadaczu talizmanu.
Trójca, do której się zwracał, stała tuż przy bramie. Od Rumfoorda oddzielał ich basen.
Stary Salo, którego życzenie rychłej śmierci nie zostało spełnione, siedział pogrążony w żałobie na rufie złoconej łodzi przycumowanej na zewnątrz muru.
— Ja nie umieram — oświadczył Rumfoord. — Opuszczam jedynie System Słoneczny. A nawet i to nie. W szerokim, ponadczasowym, chronosynklastycznie infundybułowanym pojęciu rzeczy będę zawsze tutaj. Zawsze będę wszędzie, gdziekolwiek bywałem.
Wciąż jestem z tobą w podróży poślubnej, Beatrycze — ciągnął. — Wciąż rozmawiam z panem, panie Constant, w pokoiku pod schodami w Newport. Tak, tak… także gram z panem i Boazem w chowanego po labiryntach jaskiń na Merkurym. A co do ciebie, Chrono — rzekł — bez przerwy obserwuję, jak świetnie grasz w szwabską szmaciankę na żelaznym boisku Marsa.
Rumfoord jęknął. Jęk był cichuteńki — i przejmująco smutny.
Słodkie, łagodne powietrze Tytana uniosło jęk w przestworza.
— Wszystko, cośmy kiedykolwiek powiedzieli, przyjaciele, mówimy nadaclass="underline" dokładnie tak, jak kiedyś, tak, jak teraz, tak, jak w przyszłości — rzekł Rumfoord.
Jęk się powtórzył.
Rumfoord spoglądał za nim, jak za puszczonym z fajki kółkiem dymu.
— Chcę wam coś powiedzieć o życiu w Systemie Słonecznym — oświadczył. — Ponieważ jestem infundybułowany chronosynklastycznie, wiem o tym już od dawna. Jest to jednak fakt tak obrzydliwy, że starałem się o nim myśleć najmniej, jak to tylko możliwe.
Ów obrzydliwy fakt przedstawia się następująco:
Wszystko, cokolwiek czynili dotąd Ziemianie, uknute zostało przez istoty zamieszkujące planetę odległą od nas o sto pięćdziesiąt tysięcy lat świetlnych. Planeta ta nazywa się Tralfamadoria.
W jaki sposób Tralfamadorczycy nami sterowali — tego nie wiem. Wiem jednak, w jakim celu to robili. Sterowali nami tak, abyśmy musieli dostarczyć pewną część zamienną unieruchomionemu tu, na Tytanie, tralfamadorskiemu posłańcowi.
Rumfoord wycelował palec w chłopca Chrono.
— Ty, młody człowieku — powiedział. — Właśnie ty nosisz to w kieszeni. Twoja kieszeń zawiera punkt kulminacyjny całej ziemskiej historii. Twoja kieszeń zawiera owo tajemnicze coś, co każdy z Ziemian tak desperacko, z takim oddaniem, wnikliwością i poświęceniem starał się wydobyć na światło dzienne.
Z opuszka oskarżycielskiego palca Rumfoorda wyrósł skwierczący kiełek elektryczności.
— Przedmiot, który nazwałeś swoim talizmanem — oświadczył Rumfoord — to właśnie owa część zamienna, na którą tak długo czekał posłaniec z Tralfamadorii!
Posłańcem tym — dodał Rumfoord — jest stworzenie o barwie mandarynki, które trzęsie się teraz po tamtej stronie muru. Nazywa się Salo. Miałem nadzieję, że posłaniec ten uchyli ludzkości, choć rąbka tajemnicy, którą z sobą wiezie, choćby w rewanżu za to, że ludzkość tak pięknie dopomogła mu w podróży. Niestety, obowiązuje go rozkaz nieujawniania wiadomości absolutnie nikomu. Jest on maszyną i jako maszyna musi, chciał, nie chciał, traktować rozkaz jak rozkaz.
Poprosiłem go uprzejmie o ujawnienie mi wiadomości — ciągnął Rumfoord — lecz on z wielką rozpaczą odmówił.
Skwierczący kiełek elektryczności, który wyrósł z palca Rumfoorda, zaczął rozrastać się w spiralę, otaczającą całą jego postać. Rumfoord popatrzył na spiralę ze smutnym politowaniem.