— Witam — rzekł Constant.
— Witam — rzekł Salo. — Dziękuję, że mnie pan poskładał.
— Zdawało mi się, że coś pomyliłem — odparł Constant. — Nie mogłem wykrzesać z pana ani iskierki życia.
— Nic pan nie pomylił — rzekł Salo. — Po prostu nie mogłem się zdecydować, czy okazać, że żyję, czy nie. — Z sykiem opróżnił stopy z powietrza. — Chyba będę już leciał — oświadczył.
— Więc zamierza pan mimo wszystko dostarczyć wiadomość do celu? — zapytał Constant.
— Ktokolwiek zabrnął z kretyńską misją tak daleko — wyjaśnił Salo — ten ma już tylko jedno wyjście: obronić honor kretynów przez wypełnienie misji do końca.
— Dzisiaj zmarła moja kobieta — powiedział Constant.
— Współczuję — rzekł Salo. — Chciałbym powiedzieć „Czy mogę w czymś pomóc?”, ale Kajtek pouczył mnie kiedyś, że jest to najobrzydliwsze i najgłupsze wyrażenie w języku angielskim.
Constant zatarł dłonie. Jedynym towarzystwem, jakie mu pozostało na Tytanie, było towarzystwo jego prawej dłoni dla lewej.
— Tęsknię za nią — powiedział.
— Widzę, że w końcu się pan zakochał — stwierdził Salo.
— Zaledwie jeden ziemski rok temu — rzekł Constant. — Tak długo trwało, zanim uświadomiliśmy sobie, że celem ludzkiego życia — niezależnie od tego, kto nim steruje — jest darzenie miłością tego, kogo akurat ma się pod ręką.
— Gdyby pan sam lub pański syn miał ochotę przelecieć się z powrotem na Ziemię — rzekł Salo — byłoby mi to właściwie po drodze.
— Mój syn lata z błękitkami — oświadczył Constant.
— Ma szczęście! — odparł Salo. — Sam bym się do nich przyłączył, gdyby mnie zechciały.
— Ziemia — wymówił z niedowierzaniem Constant.
— Możemy tam być za kilka godzin — rzekł Salo. — Statek jest już całkiem sprawny.
— Pusto tu — powiedział Constant. — Odkąd…
Potrząsnął głową.
Podczas powrotnej podróży na Ziemię Salo nabrał podejrzeń, że nakłonienie Constanta do powrotu było tragicznym błędem. Podejrzenie takie powziął z chwilą, gdy Constant zażądał, aby go podwieźć do Indianapolis, Indiana, USA.
Żądanie Constanta wprawiło Salo w konsternację, gdyż Indianapolis z pewnością nie było najlepszym miejscem dla bezdomnego staruszka.
Salo chciał wylądować na Ziemi nie opodal kortów do cymbergaja w St. Petersburg, Floryda, USA, lecz Constant, zgodnie z obyczajem starych ludzi, trwał niewzruszenie w swym pierwotnym postanowieniu. Chciał się dostać do Indianapolis i szkoda dalszej dyskusji.
Salo przypuszczał, że Constant ma w Indianapolis krewnych lub może dawnych partnerów handlowych, lecz i to okazało się nieprawdą.
— W Indianapolis nie mam nikogo i nie wiem o tym mieście nic, prócz jednej rzeczy, którą wyczytałem w książce — rzekł Constant.
— Co takiego wyczytał pan w książce? — zapytał z lękiem Salo.
— Indianapolis, Indiana — objaśnił Constant — to pierwsze miasto w Stanach Zjednoczonych, gdzie powieszono białego za zamordowanie Indianina. Poszukuję takich właśnie ludzi: ludzi, którzy potrafiliby powiesić białego za to, że zabił Indianina.
Głowa Salo przekoziołkowała z wrażenia. Stopy mlasnęły żałośnie o żelazną podłogę. Pasażer jego statku najwyraźniej bardzo mało wiedział o planecie, ku której zbliżał się z prędkością bliską prędkości światła.
Dobrze, że chociaż miał pieniądze.
W tym była pewna nadzieja. Constant posiadał blisko trzy tysiące dolarów, w rozmaitych walutach europejskich, powyciągane z kieszeni marynarek, które Rumfoord pozostawił w Tadź Mahal.
I dobrze, że chociaż miał ubranie.
Włożył o wiele za luźny, ale porządny, tweedowy garnitur Rumfoorda, z odznaką uniwersytecką Phi Beta Kappa u dewizki, która biegła w poprzek kamizelki.
Salo nakłonił Constanta, aby przywdział odznakę wraz z garniturem.
Constant wyposażony był ponadto w przyzwoity płaszcz, kapelusz i buty.
Wiedząc, że od Ziemi dzieli ich raptem godzina lotu, Salo gorączkowo rozmyślał, co jeszcze mógłby uczynić, aby zabezpieczyć Constanta na resztę życia, choćby i w Indianapolis.
W końcu postanowił zahipnotyzować Constanta, aby przynajmniej ostatnie sekundy życia sprawiły starcu wielką radość. Aby życie Constanta zakończyło się szczęśliwie.
Obserwując kosmos przez wizjer statku, Constant już znajdował się w stanie bliskim hipnozy.
Salo zaszedł go od tyłu i przemówił kojącym głosem:
— Tułaczu z Kosmosu, Malachi, Wuju. Jesteś zmęczony, bardzo zmęczony. Przypatrz się najbledszej z gwiazd, Ziemianinie, i pomyśl, jak ciężkie staje się twoje ciało.
— Ciężkie — powtórzył Constant.
— Pewnego dnia umrzesz, Wuju — powiedział Salo. — To smutne, lecz prawdziwe.
— Prawdziwe — powtórzył Constant. — Nie smuć się.
— Kiedy już będziesz wiedział, że umierasz, Tułaczu z Kosmosu — ciągnął Salo hipnotyzującym tonem — spotka cię cudowne zdarzenie.
I Salo opisał Constantowi szczęśliwe zdarzenie, które Constant wyobrazi sobie, nim odda ducha. Zdarzenie miało być fantazją posthipnotyczną.
— Zbudź się! — rozkazał Salo.
Constant drgnął i odwrócił wzrok od luku.
— Gdzie ja jestem? — zapytał.
— Na pokładzie tralfamadorskiego statku kosmicznego, w drodze z Tytana na Ziemię — objaśnił Salo.
— Ach tak — powiedział Constant. — No, oczywiście — dodał po chwili. — Musiałem się zdrzemnąć.
— Proszę się położyć — zaproponował Salo.
— Tak, tak, chyba tak zrobię — rzekł Constant. Wyciągnął się na pryczy. Zapadł w sen.
Salo przypiął śpiącego Tułacza z Kosmosu pasami do koi. Następnie sam przypiął się pasem do fotela przy desce rozdzielczej. Ustawił trzy tarcze pomiarowe i dwukrotnie sprawdził wskaźniki na każdej z nich. Wcisnął jaskrawoczerwony guzik.
Odchylił się na oparcie. Już nic więcej nie pozostało do zrobienia.
Od tej chwili wszystko działo się automatycznie. Za trzydzieści sześć minut statek wyląduje samoczynnie w okolicy pętli autobusowej na przedmieściach Indianapolis, Indiana, USA, Ziemia, System Słoneczny, Droga Mleczno.
Będzie tam wówczas godzina trzecia nad ranem.
Będzie tam wówczas zima.
Statek wylądował w czterocalowej warstwie świeżego śniegu na pustym polu południowych krańców Indianapolis. Nikt nie widział lądowania. Wszyscy spali.
Malachi Constant wysiadł ze statku.
— Tam masz przystanek autobusowy, weteranie — szepnął Salo. Szept był wskazany, gdyż w odległości raptem trzydziestu stóp od nich stał dwupiętrowy drewniany dom z otwartym oknem sypialni. Salo wskazał na ośnieżoną ławkę przy jezdni. — Poczeka pan jakieś dziesięć minut — szepnął. — Autobus dowiezie pana do samego centrum. Niech pan poprosi kierowcę, żeby pana wysadził koło jakiegoś dobrego hotelu.
Constant kiwnął głową.
— Dam sobie radę — szepnął.
— Jak się pan czuje? — szepnął Salo.
— Byczo — odszepnął Constant.
Z pobliskiego okna popłynęła senna skarga kogoś, kto za nim spał.
— Ejjo — poskarżył się głos — sotam siezie-je, chrmmm.
— Na pewno dobrze się pan czuje? — szepnął Salo.
— Tak. Świetnie — szepnął Constant. — Byczo.
— Powodzenia — szepnął Salo.
— Tu się tak nie mówi — szepnął Constant. Salo puścił do niego perskie oko.