Выбрать главу

— Ja nie jestem stąd — szepnął. Rozejrzał się po nieskazitelnie białym świecie, poczuł wilgotne całusy płatków śniegu, zamyślił się nad ukrytym znaczeniem bladożółtych latarni świecących w nieskazitelnie biało uśpionym świecie. — Piękne — szepnął.

— Prawda? — zgodził się Constant.

— Jacituzaraa! — wrzasnął ostrzegawczo głos zza okna pod adresem każdego, kto ośmielał się zakłócać mu sen. — Jazda! Cojes? Pchrrr.

— Niech pan już lepiej rusza — szepnął Constant.

— Tak — odszepnął Salo.

— Do widzenia — szepnął Constant. — Dziękuję.

— Zawsze do usług — szepnął Salo. Cofnął się w głąb statku i zamknął śluzę. Statek uniósł się w niebo z dźwiękiem przypominającym efekt dmuchania tuż ponad otwartą szyjką butelki. Zniknął wśród wirujących płatków śniegu, nie zostawiając po sobie ani śladu.

— Ju-huuuuu — zaśpiewał.

Podczas marszu ku ławce podeszwy butów Malachiego Constanta poskrzypywały o śnieg. Constant zmiótł śnieg ramieniem i przysiadł na ławce.

— Offamy! — krzyknął głos zza okna, jakby naraz wszystko zrozumiał.

— Oszchamy! — wrzasnął, bardzo niezadowolony z tego, co zrozumiał.

— Spierrr-chrrr — oświadczył, dając wyraźnie do zrozumienia, co o tym wszystkim sądzi.

— Dalimi! — zawołał.

Spiskowcy — jak się przypuszcza — zbiegli bez śladu.

Śnieg padał i padał.

Autobus, na który czekał Malachi Constant, odjeżdżał tego ranka z dwugodzinnym opóźnieniem — właśnie z powodu śniegu. Kiedy autobus wreszcie nadjechał, było już za późno. Malachi Constant nie żył.

Salo zahipnotyzował go tak, aby umierając wyobraził sobie, że znów spotyka swego najlepszego i jedynego przyjaciela — Stony’ego Stevensona.

Obserwując szybujące górą chmury, Constant wyobraził sobie, że chmury się rozstępują, a ze szczeliny między nimi wypływa promień słońca — promień słońca przeznaczony wyłącznie dla niego.

Złocisty, wysadzany diamentami statek kosmiczny ześliznął się po promieniu, lądując w nietkniętym śniegu na ulicy.

Wysiadł z niego masywny, rudowłosy mężczyzna, z potężnym cygarem w zębach. Był młody. Miał na sobie mundur Marsjańskiej Piechoty Szturmowej — dawny mundur formacji Wuja.

— Siemasz, Wuju — powiedział. — Wskakuj.

— Wskakuj? — powtórzył Constant. — Kim pan jest?

— Stony Stevenson, Wuju, nie poznajesz?

— Stony? — powtórzył Wujo. — To ty, Stony?

— A kto inny wytrzymałby tę cholerną prędkość — odparł Stony. Zaśmiał się. — Właź, Wuju — powiedział.

— Dokąd polecimy? — zapytał Wujo.

— Do Raju — odparł Stony.

— Jak tam jest w tym Raju? — zapytał Constant.

— Wszyscy są tam wiecznie szczęśliwi — powiedział Stony. — Przynajmniej póki cały ten pierdolony Wszechświat trzyma się kupy. Właź, Wuju. Beatrycze już tam jest, czeka na ciebie.

— Beatrycze? — powtórzył Wujo, wsiadając do wnętrza statku.

Stony zamknął śluzy, wcisnął guzik „start”.

— Czy my… czy my naprawdę lecimy do Raju? — zapytał Constant. — Ja? Ja idę do Raju?

— Sam nie wiem za co, stary byku — powiedział Stony — ale ktoś tam na górze wyraźnie cię lubi.

KONIEC