— Jeden! — zawołał Bobby Denton. — Czy czcisz bogów innych przed Panem Bogiem twoim?
— Nie! — zawołali Krzyżowcy Miłości.
— Start! — krzyknął radośnie Bobby Denton. — Lecimy do raju! Ruszajcie, moje dzieci! Amen!
— No tak — mruknął Malachi Constant w przypominającym wnętrze komina pokoiku pod schodami w Newport. — Wygląda na to, że posłaniec otrzyma w końcu jakieś zajęcie.
— Co takiego? — spytał Rumfoord.
— Moje imię i nazwisko znaczy „wierny posłaniec” — wyjaśnił Constant. — Co mam przekazać?
— Przepraszam bardzo — rzekł Rumfoord — ale nie wiem nic o żadnej wiadomości do przekazania. — Pytająco przekrzywił głowę. — Ktoś panu wspominał o jakiejś wiadomości?
Constant rozłożył ręce.
— No to… po co ja mam się fatygować na tego całego Trytona?
— Tytana — poprawił Rumfoord.
— Tytan, Tryton, jeden czort — zbył go Constant. — Po kiego grzyba ja mam się tam szwendać? — „Po kiego grzyba” zabrzmiało w ustach Constanta blado, pretensjonalnie i harcerzykowato. Constant dopiero po chwili zorientował się, dlaczego użył tego określenia. „Och, ty grzybie!” — było to powiedzonko telewizyjnych kosmonautów, kiedy meteor zmiatał im nagle sprzed nosa pulpit kontrolny albo kiedy nawigator okazywał się piratem kosmicznym z planety Zircon.
Constant wstał.
— Po jaką cholerę mam się tam szwendać?
— Poleci pan i tyle. To panu mogę obiecać — odparł Rumfoord.
Constant podszedł do okna, czując częściowy nawrót swej buńczucznej siły.
— A ja panu mówię — oświadczył — że nie polecę.
— Przykro mi to słyszeć — powiedział Rumfoord.
— Czy miałbym tam coś dla pana załatwić? — upewnił się ponownie Constant.
— Nie — odparł Rumfoord.
— No to dlaczego panu przykro? — zdziwił się Constant. — Co pan ma do tego?
— Nic — odrzekł Rumfoord. — Przykro mi ze względu na pana. Sporo pan traci.
— Na przykład? — zainteresował się Constant.
— Na przykład: możliwość zamieszkania w jednym z najprzyjemniejszych klimatów — odparł Rumfoord.
— Klimat! — powtórzył pogardliwie Constant. — Mając willę w okolicy Hollywood, Doliny Kaszmiru, Acapulco, Manitoby, Tahiti, Paryża, Bermudów, Rzymu, Nowego Jorku i Capetown — ja miałbym opuszczać Ziemię w poszukiwaniu lepszego klimatu?
— Tytan to coś więcej niż miły klimat — powiedział Rumfoord. — Tamtejsze kobiety, na przykład, to najpiękniejsze stworzenia między Słońcem a Betelgeuzą.
Constant parsknął gorzkim śmiechem.
— Kobiety! Myśli pan, że mnie jest trudno o piękną kobietę? Myśli pan, że jestem niedopieszczony i że nie znam lepszego sposobu na znalezienie się w pobliżu pięknej kobiety, jak wsiąść w rakietę i polecieć na jeden z księżyców Saturna? Czy pan zwariował? Miewałem kobiety tak piękne, że każdy mężczyzna pomiędzy Słońcem a Betelgeuzą usiadłby i zapłakał rzewnymi łzami, gdyby któraś z nich odezwała się do niego choćby jednym słowem.
Wydobył portfel i wyłuskał z niego fotografię swojej ostatniej zdobyczy. Nie mogło być co do tego dwóch zdań: dziewczyna na zdjęciu była oszałamiająco piękna. Była to Miss Strefy Kanałowej, kandydatka do tytułu Miss Świata — w gruncie rzeczy znacznie piękniejsza niż ostateczna zdobywczyni tego tytułu. Jej uroda przeraziła sędziów konkursu.
Constant podał zdjęcie Rumfoordowi.
— Mają tam coś zbliżonego, na tym całym Tytanie? — zapytał.
Rumfoord obejrzał zdjęcie z szacunkiem i oddał je właścicielowi.
— Nie — odparł. — Zbliżonego… nie.
— No dobra — rzekł Constant, czując się na powrót panem własnego przeznaczenia. — Klimat, piękne kobiety… co dalej?
— Dalej już nic — odparł łagodnie Rumfoord. Wzruszył ramionami, — Ach… może jeszcze dzieła sztuki, jeśli lubi pan sztukę.
— Jestem właścicielem największej kolekcji dzieł sztuki na świecie — odpowiedział Constant.
Swą słynna kolekcję sztuki Constant odziedziczył. Zgromadził ją ojciec Constanta czy też raczej jego agenci. Kolekcja rozproszona była aktualnie po muzeach całego świata, przy czym każdy z eksponatów opisany był po prostu jako część kolekcji Constanta. Kolekcję zebrano i systematycznie wzbogacano zgodnie z zaleceniami Dyrektora do Spraw Publicznych korporacji Magnum Opus, której jedynym zadaniem było pilnować interesów Constanta.
Kolekcja miała udowodnić, jak hojni, użyteczni i wrażliwi potrafią być wielcy miliarderzy. Przy okazji stwierdzono, że kolekcja jest idealną lokatą kapitału.
— To by nam załatwiało sztukę — podsumował Rumfoord.
Constant miał właśnie schować zdjęcie Miss Strefy Kanałowej na powrót do portfela, kiedy poczuł, że trzyma w ręku nie jedną fotografię, lecz dwie. Pod zdjęciem Miss Strefy Kanałowej kryło się jakieś inne. Constant wziął je początkowo za zdjęcie poprzedniczki Miss Strefy Kanałowej i pomyślał, że ją także można by pokazać Rumfoordowi — niech sobie zobaczy, jakiej to niebiańskiej laleczce Constant łaskawie rozwarł swe podwoje.
— Proszę uprzejmie, mam tu jeszcze jedną — powiedział wyciągając zdjęcie w stronę Rumfoorda.
Rumfoord nie kwapił się z wzięciem fotografii. Nie raczył nawet na nią spojrzeć. Spojrzał natomiast prosto w oczy Constanta i wyszczerzył się w łobuzerskim uśmiechu.
Constant przeniósł wzrok na zdjęcie, które nie wzbudziło zainteresowania Rumfoorda. Stwierdził, że nie jest to bynajmniej fotografia poprzedniczki Miss Strefy Kanałowej. Było to zdjęcie podrzucone mu przez Rumfoorda. Zdjęcie niezwykłe, pomimo lśniącej powierzchni i standardowej białej ramki dookoła.
Biała ramka otaczała szemrzące głębiny. Efekt był podobny do tego, jaki daje umieszczenie prostokątnej szyby na powierzchni przejrzystej płytkiej zatoki koralowej. Na samym dnie rzekomej zatoki koralowej znajdowały się trzy kobiety — biała, złocista i brązowa. Patrzyły na Constanta, błagając go wzrokiem, by do nich zstąpił i dopełnił je miłością.
Ich uroda tak się miała do urody Miss Strefy Kanałowej, jak blask Słońca do blasku robaczka świętojańskiego.
Constant z powrotem osunął się w głąb fotela. Musiał odwrócić wzrok od tego natłoku piękna, aby nie wybuchnąć płaczem.
— Proszę zatrzymać to zdjęcie, jeśli się panu podoba — powiedział Rumfoord. — Mieści się w portfelu.
Constant kompletnie stracił rezon.
— Na Tytanie będzie panu towarzyszyła moja żona — rzekł Rumfoord — ale nie weźmie ona panu za złe, jeśli zechce pan zabawić się z tymi oto trzema młodymi damami. Pański syn także tam będzie, lecz okaże się równie tolerancyjny jak Beatrycze.
— Syn? — powtórzył Constant. Constant nie miał syna.
— Tak, bardzo udany chłopiec imieniem Chrono — odparł Rumfoord.
— Chrono? — zdziwił się Constant.
— To imię marsjańskie — wyjaśnił Rumfoord. — Syn pana i Beatrycze urodzi się na Marsie.
— Beatrycze? — powtórzył Constant.
— Beatrycze to moja żona — odparł Rumfoord. Stał się już całkiem przezroczysty. Jego głos zaczął pobrzękiwać, jakby się wydobywał z kiepskiego radia. — Różne rzeczy, mój chłopcze, latają w różne strony — ciągnął. — Jedne z wiadomościami do przekazania, inne bez. To nie pomyłka, to chaos, gdyż Wszechświat dopiero się rodzi. To właśnie z tego wielkiego stawania się mamy światło, ciepło i ruch, to ono przerzuca nas z miejsca na miejsce.
Ach, przepowiednie, przepowiednie — dodał refleksyjnie. — Cóż jeszcze powinienem ci powiedzieć? Już wiem… tak, tak, tak. Twoje dziecko, chłopiec imieniem Chrono… Chrono znajdzie na Marsie metalową blaszkę, którą nazwie swoim „talizmanem”. Proszę nie spuszczać tego talizmanu z oka, panie Constant. Jest on niesamowicie ważny.