Winston Niles Rumfoord znikał stopniowo, poczynając od czubków palców, a kończąc na uśmiechu. Uśmiech utrzymywał się jeszcze przez jakiś czas po zniknięciu całej reszty.
— Do zobaczenia na Tytanie — pozdrowił Constanta uśmiech. Po czym zniknął.
— Czy już po wszystkim, Moncrief? — zawołała do lokaja pani Rumfoord ze szczytu kręconych schodów.
— Tak, proszpani. Odszedł — powiedział lokaj. — Razem z psem.
— A ten cały Constant? — dopytywała się dalej pani Rumfoord, dopytywała się Beatrycze. Zachowywała się jak kaleka: nogi się pod nią uginały, mrużyła oczy, a jej głos przypominał szmer wiatru w koronach drzew. Ubrana była w długi biały szlafrok, którego miękkie fałdy tworzyły spiralę o skręcie przeciwnym ruchowi wskazówek zegara, harmonizując przy tym z bielą kręconych schodów. Tren szlafroka okrywał górny stopień schodów, co czyniło Beatrycze naturalnym przedłużeniem zamysłu architektonicznego wnętrza.
W całej ekspozycji najważniejsza była jej wysoka, sztywna sylwetka. Szczegóły twarzy miały znaczenie drugorzędne. Gdyby w miejsce głowy wstawić kulę armatnią, nie umniejszyłoby to wcale wspaniałości kompozycji.
A jednak Beatrycze miała twarz — i to całkiem ciekawą. Można było powiedzieć o niej, że wygląda jak indiański wojownik z wysuniętą szczęką. Ale każdy, kto by tak powiedział, musiałby natychmiast dodać, że, wyglądała czarująco. Jej twarz, podobnie jak twarz Malachiego Constanta, była jedyną w swoim rodzaju, zadziwiającą wariacją na znany temat — wariacją, która zmuszała obserwatora do refleksji: „Gdyby ludzie tak właśnie wyglądali — też byłoby bardzo ładnie”. Jeśli idzie o ścisłość, Beatrycze zrobiła ze swoją twarzą jedynie to, co mogłaby zrobić każda przeciętna dziewczyna: przyoblekła ją w wyraz godności, cierpienia i inteligencji, ze szczyptą kurewstwa do smaku.
— Ten cały Constant — odparł z dołu Constant — jeszcze tu jest.
Stał w zasięgu jej wzroku, gdyż opierał się o kolumnę łuku otwierającego hali. Jednak niewielkie rozmiary w kontekście całej kompozycji i zagubienie w szczegółach architektonicznych czyniły go prawie niewidocznym.
— O! — powiedziała Beatrycze. — Bardzo mi miło.
Powitanie było kompletnie wyprane z emocji.
— I mnie bardzo przyjemnie — powiedział Constant.
— Mogę odwołać się jedynie do pańskiej szlachetności — rzekła Beatrycze — prosząc, by nie rozgłaszał pan na wszystkie strony szczegółów spotkania z moim mężem. Rozumiem doskonale, że pokusa opowiadania o tym będzie wielka.
— Tak — odparł Constant. — Mógłbym drogo sprzedać swoją opowieść, pospłacać długi za dom i stać się osobistością na skalę międzynarodową. Mógłbym pić z najwybitniejszymi ludźmi i popisywać się przed koronowanymi głowami Europy.
— Wybaczy pan, panie Constant — rzekła Beatrycze — że nie doceniam, być może, subtelnej ironii i innych błyskotliwych niuansów pańskiego dowcipu. Odwiedziny męża zawsze ścinają mnie z nóg.
— Pani go już nie widuje, prawda? — spytał Constant.
— Spotkałam się z nim podczas pierwszej materializacji — odparła Beatrycze. — To wystarczyło, żebym poczuła się chora po kres swoich dni.
— Bardzo mi się spodobał — wyznał Constant.
— Szaleńcy miewają czasami sporo uroku — zgodziła się Beatrycze.
— Szaleńcy? — zdziwił się Constant.
— Jako człowiek światowy — odparła Beatrycze — przyzna pan chyba, panie Constant, że osoba, która wygłasza zawiłe i wysoce nieprawdopodobne przepowiednie, musi być niespełna rozumu.
— Sądzi pani — zapytał Constant — że tak wielką niedorzecznością jest przepowiedzieć podróż kosmiczną komuś, kto ma dostęp do największego z wybudowanych dotąd statków kosmicznych?
Informacja o tym, że Constant ma dostęp do statku kosmicznego, poruszyła Beatrycze do żywego. Poruszyła ją do tego stopnia, że Beatrycze cofnęła się o krok, odrywając własną postać od spirali schodów. Ów mały krok w tył przemienił ją w to, czym była naprawdę: przerażoną, samotną kobietę w przeraźliwie wielkim domu.
— Pan jest właścicielem rakiety? — zapytała.
— Opiekuje się nią jedno z kierowanych przeze mnie towarzystw — wyjaśnił Constant. — Słyszała pani o „Wielorybie”?
— Tak — odparła Beatrycze.
— Moje towarzystwo sprzedało go rządowi — ciągnął Constant. — Zdaje się, że rząd podskoczyłby z radości, gdyby go ktoś teraz odkupił za, powiedzmy, pięć procent ceny.
— Życzę pomyślnej wyprawy — powiedziała Beatrycze.
Constant skłonił się.
— I nawzajem.
Po tych słowach wyszedł. Przecinając krzykliwą, zodiakalną posadzkę hallu, poczuł, że kręcone schody zdążają teraz nie w górę, lecz w dół. Constant stał się nagie najniższym punktem w trąbie powietrznej losu. Przekraczając próg, miał radosną świadomość, że oto unosi z sobą niezachwiany spokój domostwa Rumfoordów.
Skoro i tak było z góry przesądzone, że on i Beatrycze spotkają się ponownie, aby wydać na świat dziecko imieniem Chrono, Constant nie poczuwał się do obowiązku zabiegania o jej względy, choćby pod postacią kartki z podziękowaniem. Pomyślał, że może spokojnie zająć się własnymi sprawami, bo i tak przyjdzie koza do woza.
Chichocząc, nałożył ciemne okulary i sztuczną brodę, po czym wypuścił się na drugą stronę przez żelazną bramkę w murze.
Limuzyna była już z powrotem. Tłum też.
Policjanci utorowali Constantowi wąski przesmyk do drzwi limuzyny. Constant gwałtownym szusem dopadł samochodu. Przejście natychmiast się zabliźniło, jak Morze Czerwone po przemarszu Dzieci Izraela. Okrzyki tłumu zsumowały się w jeden wielki wrzask zniewagi i bólu. Tłum, któremu niczego nie obiecywano, poczuł się oszukany, gdyż niczego nie otrzymał.
Mężczyźni i chłopcy zabrali się do kamienowania limuzyny Constanta.
Szofer włączył bieg i samochód poczołgał się przez ocean rozwścieczonego mięsa.
Jakiś łysy mężczyzna spróbował dokonać zamachu na życie Constanta, używając w tym celu hot-doga: dziabnął nim w szybę, rozwalił bułkę, złamał parówkę i pozostawił na oknie rozgwiazdę musztardy z przyprawami, jakby ktoś narzygał.
— A masz, a masz, a masz! — wrzasnęła niebrzydka młoda kobieta, pokazując Constantowi to, czego prawdopodobnie nie pokazała jeszcze żadnemu mężczyźnie. Pokazała mu, że dwa zęby u góry ma sztuczne. Obydwa wypadły jej na ziemię. Zaskowytała jak wiedźma.
Jakiś chłopiec wgramolił się na karoserię, przesłaniając widok szoferowi. Zerwał wycieraczki i rzucił je w tłum. Zanim limuzyna dotarła na obrzeża tłumu, minęły trzy kwadranse. A na obrzeżach nie było już wariatów, lecz ludzie prawie normalni.
Dopiero tutaj okrzyki stały się zrozumiałe.
— Opowiedz nam! — wołał jakiś mężczyzna, przy czym wcale nie był wściekły, tylko zwyczajnie miał dość.
— Mamy prawo! — zawołała jakaś kobieta, demonstrując Constantowi dwójkę udanych dzieci.
Inna wyjaśniła mu, do czego konkretnie tłum w swoim mniemaniu miał prawo:
— Mamy prawo wiedzieć, co się tam dzieje! — zawołała.
Bunt tłumu był, jak widać, ćwiczeniem z zakresu nauki i teologii — żywi usiłowali dociec, na podstawie skąpych, dowodów, co to właściwie jest życie.
Ujrzawszy przed sobą otwartą drogę, szofer wcisnął gaz do deski. Limuzyna pomknęła w zawrotnym tempie.