Выбрать главу

Za oknem mignął gigantyczny plakat: ZAPROŚMY PRZYJACIELA W NIEDZIELĘ NA MSZĘ W WYBRANYM KOŚCIELE!

Rozdział 2

Amok w furcie

„Czasami zdaje mi się, że materia, która myśli i czuje, jest wielkim błędem. Za bardzo marudzi. Na tej samej zasadzie można by jednak, jak sądzę, zarzucić głazom, górom i księżycom nadmierny flegmatyzm”.

Winston Niles Rumfoord

Limuzyna pomknęła na północ od Newport, skręciła w żwirową drogę i spotkała się z oczekującym na pastwisku helikopterem.

Przesiadka Malachiego Constanta z limuzyny w helikopter miała zapobiec ewentualnym próbom śledzenia go przez kogokolwiek, a co za tym idzie — odkryciu, kim był brodaty, niedowidzący gość Rumfoordów.

Nikt nie wiedział o trasie eskapady Constanta.

Ani szofer, ani pilot nie wiedzieli, kim naprawdę jest ich pasażer. Dla obydwu Constant nazywał się Jonasz K, Rowley.

— Panie Rowley? — zagadnął szofer wysiadającego z limuzyny Constanta.

— Tak? — odparł Constant.

— Nie bał się pan, panie Rowley?

— Bać się? — Constant był szczerze zdumiony pytaniem. — A czego?

— Czego? — powtórzył z niedowierzaniem szofer. — A tych wszystkich wariatów, co nas chcieli zlinczować.

Constant uśmiechnął się i pokręcił głową. Kiedy przedzierał się środkiem roznamiętnionego tłumu, przeszło mu kilkakrotnie przez myśl, że może zostać ranny.

— Strach niewiele pomaga, nie sądzi pan? — odparł.

Rozpoznał w tym zdaniu stylistykę Rumfoorda, a nawet i odrobinę jego arystokratycznego zaśpiewu.

— Pan to chyba ma jakiegoś anioła stróża. Wszystko spływa po panu jak woda po kaczce — rzekł szofer z podziwem.

Komentarz ten zainteresował Constanta, gdyż z dużą celnością oddawał jego samopoczucie wśród szalejącego tłumu. Constant przyjął go w pierwszej chwili jako metaforę — poetycki obraz własnego nastroju. Osoba strzeżona przez anioła stróża musiałaby się czuć dokładnie tak, jak Constant.

— Mówię panu — ciągnął szofer. — Coś tam pewnie ma na pana oko.

I wówczas Constant doznał olśnienia:

— Przecież tak właśnie było.

Aż do tej chwili prawdy Constant traktował incydent w Newport jak kolejną wizję narkotyczną — efekt kolejnej orgii peyotlowej — barwną, zaskakującą, zabawną i całkowicie pozbawioną następstw.

Lilipucia bramka była elementem snu… tak samo jak nieczynna fontanna… i wielki portret nieskazitelnie białej, niedotykalskiej dziewczynki z nieskazitelnie białym kucykiem… i pokój pod schodami, przypominający wnętrze komina… i fotografia trzech syren z Tytana… i proroctwa Rumfoorda… i zmieszanie Beatrycze Rumfoord na szczycie schodów…

Malachi Constant oblał się zimnym potem. Kolana drżały mu tak, że mało nie wyskoczyły ze stawów, a oczy wylazły z orbit. Zaczynał powoli rozumieć, że wszystko, co do joty, zdarzyło się naprawdę! Wśród tłumu zdołał zachować spokój, gdyż wiedział, że nie umrze na Ziemi.

Coś tam miało na niego oko, jeszcze jak.

Wszystko jedno, co to było — to coś oszczędzało skórę Constanta na…

Constant zaczął wyliczać na palcach atrakcje turystyczne trasy, którą obiecał mu Rumfoord, dygocąc przy tym na całym ciele.

Mars.

Dalej — Merkury.

Dalej — Ziemia po raz drugi.

Dalej — Tytan.

Skoro trasa kończyła się na Tytanie, właśnie tam zapewne Malachi Constant miał zakończyć życie. Umrzeć! Z czego ten Rumfoord tak się cieszył?

Constant dowlókł się jakoś do helikoptera. Wielkie cielsko rozklekotanej stalowej ważki zakołysało się, gdy wsiadał do środka.

— To pan jest Rowley? — spytał pilot.

— Zgadza się — odparł Constant.

— Ale imię to pan ma fikuśne, panie Rowley — zauważył pilot.

— Słucham? — bąknął Constant, bliski mdłości. Patrzył przez plastikową kopułę kabiny, patrzył w górę na wieczorne niebo. Zastanawiał się, czy to możliwe, że są tam jakieś oczy — oczy, które widzą — wszystko, co Constant robi. I jeśli te oczy tam są i chcą, aby Constant coś zrobił albo gdzieś się udał — to jak mogą go do tego zmusić.

Mój Boże! Jak pusto i zimno było tam w górze!

— Mówiłem, że dali panu fikuśne imię — powtórzył pilot.

— Co za imię? — zdziwił się Constant, który całkiem zapomniał, jakie to idiotyczne imię wybrał sobie dla mistyfikacji.

— Jonasz — powiedział pilot.

W pięćdziesiąt dziewięć dni później Winston Niles Rumfoord i jego wierny pies Kazak zmaterializowali się ponownie. Od czasu ich ostatniej wizyty wiele się wydarzyło.

Po pierwsze, Malachi Constant wyprzedał wszystkie akcje Wehikułu Międzygwiezdnego — korporacji, która sprawowała pieczę nad ogromnym statkiem kosmicznym o nazwie „Wieloryb”. Uczynił to, aby odciąć się całkowicie od jedynego znanego sobie sposobu dotarcia na Marsa. Zyski ze sprzedaży ulokował w przedsiębiorstwie tytoniowym Księżycowa Poświata.

Po wtóre, Beatrycze Rumfoord zlikwidowała cały swój bogaty portfel zabezpieczeń, a zyski ulokowała w akcjach Wehikułu Międzygwiezdnego, z zamiarem osiągnięcia decydującego wpływu na wszystko, co tyczyło „Wieloryba”.

Po trzecie, Malachi Constant przyjął zwyczaj wysyłania do Beatrycze Rumfoord obraźliwych liścików, aby zrazić ją do siebie jak najgruntowniej i stać się dla niej człowiekiem absolutnie i po wsze czasy nie do zniesienia. Wystarczyło przeczytać jeden z tych listów, aby wyrobić sobie wyobrażenie o całej reszcie. Ostatni, napisany na firmowej papeterii Magnum Opus — korporacji, której jedynym zadaniem była dbałość o interesy Malachiego Constanta — brzmiał następująco:

Hej, Kosmiczna Laleczko! Całuski ze słonecznej Kalifornii! Fantastycznie by było przelecieć taką wystrzałową damę jak ty pod bliźniaczymi księżycami Marsa. Nie mogę się doczekać. Tylko takiej nigdy jeszcze nie miałem, a założę się, że to jest gatunek ekstra. Na razie tylko ściskam i całuję — Mal.

Po czwarte, Beatrycze zakupiła kapsułkę cyjanku — o wiele bardziej śmiercionośną niż żmija Kleopatry. Zamiarem Beatrycze było przegryźć ją, jeśliby miała kiedykolwiek znaleźć się choćby w tej samej strefie czasowej, co Malachi Constant.

Po piąte, nastąpił krach na giełdzie, który zrujnował między innymi Beatrycze Rumfoord. Za akcje Wehikułu Międzygwiezdnego płaciła ona po 151 i pół, do 169 punktów. W ciągu dziesięciu sesji ceny spadły do 6 i na tym poziomie legły, wahając się okresowo o ułamki punktu. Ponieważ Beatrycze kupowała nie tylko za gotówkę, lecz i na wadium, straciła wszystko, co miała, łącznie z rezydencją w Newport. Pozostało jej tylko trochę ubrań, dobre imię i świadectwo ukończenia gimnazjum dla panienek z dobrych domów.

Po szóste, w dwa dni po powrocie z Hollywood Malachi Constant wydał wystawny bankiet, który dogasał dopiero teraz, w pięćdziesiąt sześć dni później.

Po siódme, młodzieniec z autentyczną brodą, nazwiskiem Martin Koradubian, ujawnił się jako brodacz zaproszony na materializację do posiadłości Rumfoordów. Był to zegarmistrz od zegarków słonecznych, który mieszkał w Bostonie i łgał z niesamowitym wdziękiem.

Redakcja pewnego tygodnika kupiła jego wspomnienia za trzy tysiące dolarów.

Siedząc w Muzeum Kajtka pod kręconymi schodami, Winston Niles Rumfoord z zachwytem i podziwem czytał opublikowaną w tygodniku opowieść Koradubiana. Koradubian twierdził, że Rumfoord powiedział mu wszystko o dziesięciomilionowym roku naszej ery.