— Ale jak na Mongołów wędrują niespiesznie — odparł na to Everard.
Podniósł lornetkę do oczu. Cała okolica była pokryta wiosenną zielenią. Nawet najwyższe i najstarsze buki przystroiły się w drżące na wietrze młode listki. Sosny szumiały na wiejącym od gór silnym i zimnym wietrze, który niósł woń topniejącego śniegu. Stada powracających ptaków były tak liczne, że przesłaniały słońce. W oddali na zachodzie niebiesko — białe szczyty Gór Kaskadowych zdawały się unosić nad ziemią, na wschodzie zaś u podnóża wzgórz rozciągały się lasy i łąki, a za horyzontem otwierała się ogromna preria, gdzie kopyta bizonów dudniły jak wiosenne grzmoty.
Everard skierował lornetkę na mongolską ekspedycję, która posuwała się w wężowym szyku po otwartym terenie, trzymając się brzegu niewielkiej rzeczki. Około osiemdziesięciu jeźdźców dosiadało kosmatych azjatyckich kucyków kasztanowatej maści, krótkonogich i z wydłużonymi łbami. Prowadzili ze sobą juczne konie i luzaki. Rozpoznał też kilku tubylczych przewodników tak po niezgrabnej postawie w siodłach, jak po stroju i rysach twarzy. Skupił jednak całą uwagę na nowo przybyłych.
— Dużo źrebnych klaczy objuczonych tobołami — zauważył na poły pod nosem. — Przypuszczam, że zabrali na statki tyle koni, ile mogli, wypuszczając je, żeby zażyły ruchu i mogły się paść na każdym postoju. Teraz w drodze hodują nowe. Ich kucyki są bardzo wytrzymałe i na pewno zniosą trudy takiej podróży.
— Oddział pilnujący statków także hoduje konie — poinformował go Indianin. — Tyle zauważyłem.
— Co jeszcze o nich wiesz?
— Nie więcej, niż ci powiedziałem, to znaczy niewiele więcej, niż sam zobaczyłeś. A tamten raport leżał jakiś czas w archiwum Kubilaja. Przypominasz sobie, że zapisano w nim tylko tyle, iż cztery statki pod wodzą nojona Toktaja i uczonego Li Tai-Tsunga zostały wysłane w celu zbadania wysp leżących za Japonią.
Everard skinął z roztargnieniem głową. Nie widział sensu, żeby tkwić w tym miejscu i po raz setny powtarzać znane od dawna skąpe informacje. To tylko opóźniało działanie.
Sandoval odchrząknął.
— Nadal mam wątpliwości, czy obaj powinniśmy tam pojechać — oświadczył. — Czemu nie miałbyś pozostać tutaj w odwodzie na wypadek, gdyby stali się zbyt niebezpieczni?
— Kompleks bohatera, co? — odparł Manse. — Nie, lepiej zrobimy, jadąc razem. Tak czy owak, nie spodziewam się kłopotów. Jeszcze nie. Tamci chłopcy są zbyt inteligentni, żeby bez powodu szukać wrogów. Pozostają w dobrych stosunkach z Indianami, nieprawdaż? Na pewno będą się zastanawiać, ilu nas jest… Mimo to napiłbym się przed akcją.
— Tak. I po niej również!
Obaj sięgnęli do sakw przy siodłach, wyjęli dwulitrowe manierki i podnieśli je do ust. Rozgrzany szkocką whisky Everard cmoknięciem ponaglił konia i obaj agenci zjechali ze zbocza.
Głośny gwizd przeszył powietrze. Zauważono ich. Manse nadal jechał w tym samym tempie w stronę czoła mongolskiej kolumny. Dwaj jeźdźcy z eskorty ulokowali się po bokach, nałożywszy strzały na cięciwy krótkich mocnych łuków, ale nie interweniowali.
,.Prawdopodobnie wyglądamy niegroźnie” — pomyślał Everard.
Podobnie jak Sandoval miał na sobie dwudziestowieczną kurtkę myśliwską i kapelusz dla osłony przed wiatrem i deszczem, ale nie wyglądał tak elegancko jak Indianin, który ubierał się u najlepszych krawców. Dla zachowania pozorów mieli przypasane sztylety, a na wszelki wypadek ukryli pod ubraniami pistolety maszynowe Mausera i paralizatory z trzydziestego stulecia.
Zdyscyplinowani członkowie ekspedycji jak jeden mąż ściągnęli wodze i zatrzymali się. Everard, zbliżając się, przyglądał się im uważnie. Na godzinę lub dwie przed wyprawą zdobył pod hipnoedukatorem dość rozległą wiedzę o języku, historii, technice i moralności Mongołów, Chińczyków, a nawet miejscowych Indian, ale nigdy nie widział z bliska żadnego przedstawiciela którejś z tych nacji.
Nie przypadli mu do gustu ci krępi krzywonodzy mężczyźni z capimi bródkami i szerokimi twarzami błyszczącymi od tłuszczu w promieniach słońca. Wszyscy byli jednak dobrze wyposażeni: nosili buty i spodnie, skórzane pancerze ozdobione ornamentami z laki i stożkowate stalowe hełmy zakończone szpicem lub piórami. Ich uzbrojenie stanowiły zakrzywione szable, noże, włócznie i łuki. W pobliżu czoła kolumny jeden z jeźdźców trzymał buńczuk z ogonów tybetańskich jaków, przeplatanych złotymi nićmi. Wąskimi oczami beznamiętnie przyglądali się nadjeżdżającym agentom Patrolu.
Everard bez trudu rozpoznał mongolskiego dowódcę. Nojon jechał na wozie i nosił postrzępiony jedwabny płaszcz. Był nieco wyższy i miał bardziej surowy wyraz twarzy niż jego podwładni. Miał też rudawą bródkę i niemal rzymski nos. Siedzący obok niego indiański przewodnik otworzył szeroko usta i skulił się w kącie, ale Toktaj ani drgnął, mierząc przybyszów spojrzeniem drapieżcy.
— Witajcie! — zawołał, kiedy dwaj nieznajomi znaleźli się dość blisko, by mogli go usłyszeć. — Jaki duch was sprowadza? — Mówił ze strasznym akcentem w dialekcie lutuamskim, który później miał się stać językiem klamackim.
— Witaj Toktaju, synu Batu — odparł Everard płynnie po mongolsku. — Z woli Tengriego[4] przybywamy w pokoju.
Ta replika była zręczna. Agent zauważył, że Mongołowie dotknęli amuletów lub nakreślili w powietrzu znaki chroniące przed urokiem. Jednakże mężczyzna jadący po lewej stronie nojona szybko przyszedł do siebie.
— Ach! — powiedział. — Więc ludzie z krajów Zachodu również dotarli na tę ziemię. Nie wiedzieliśmy o tym.
Manse spojrzał na niego. Był wyższy od Mongołów, miał prawie białą skórę, drobne rysy twarzy i wypielęgnowane dłonie. Chociaż nosił taki sam strój jak większość jeźdźców, nie był uzbrojony. Wydawał się starszy od Toktaja, mógł mieć około pięćdziesięciu lat, Amerykanin ukłonił się w siodle i przeszedł na dialekt północnych Chin.
— Czcigodny Li Tai-Tsungu, nic nie znacząca osoba bardzo żałuje, że nie może się zgodzić z twoimi słowami, ale ja i mój towarzysz przybywamy z wielkiego królestwa leżącego na południu.
— Dotarły do nas niejasne pogłoski — odpowiedział uczony, nie mogąc opanować podniecenia. — Nawet tak daleko na północy ludzie mówią o wspaniałym i bogatym kraju. Szukamy go, aby zanieść pozdrowienia waszemu chanowi od chana chanów, Kubilaja, syna Tuli, który był synem Czyngisa. Cały świat leży u stóp Kubilaja.
— Znamy sławę chana chanów — odrzekł Everard — tak jak znamy kalifa, papieża, cesarza i innych pomniejszych władców. — Musiał dobierać słowa tak, żeby nie obrazić władcy Kathaju, ale jednocześnie subtelnie wskazać jego właściwe miejsce. — Niewiele jednak o nas wiadomo, albowiem nasz pan nie interesuje się zewnętrznym światem ani też nie zachęca swoich poddanych do badania go. Pozwól, że przedstawię moją nędzną osobę. Nazywam się Everard i nie jestem, jak można by podejrzewać, ani Rosjaninem, ani mieszkańcem Zachodu. Jestem strażnikiem granicznym. Niech się sami domyśla, co to miało znaczyć.
— Nie przybyłeś z silną eskortą — powiedział sucho Toktaj.
— Nie, gdyż nie było to konieczne — odparł gładko Everard.
— I jesteś daleko od ojczyzny — wtrącił Li.
— Nie dalej niż bylibyście, czcigodni mężowie, na pograniczu Kirgizji.
Toktaj zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Spoglądał zimno i nieufnie.
— Chodźmy — powiedział. — Witajcie jako ambasadorzy. Rozbijemy obóz i wysłuchamy słów waszego króla.