Выбрать главу

— Nojonie! — mruknął ostrzegawczo Li, ledwie dostrzegalnym ruchem głowy wskazując „ambasadorów”, i Toktaj zamilkł.

Wówczas Chińczyk zwrócił się do Everarda:

— Słyszeliśmy również opowieści o złotym królestwie leżącym na południu. Uznaliśmy, że naszym obowiązkiem jest to sprawdzić, badając po drodze dzielące nas od niego tereny. Nie spodziewaliśmy się, że będziemy mieli zaszczyt spotkać wasze dostojności.

— Cały zaszczyt po naszej stronie — mruknął z zadowoleniem Manse, po czym przybrał najpoważniejszą minę i oświadczył: — Władca Złotego Cesarstwa, którego imienia nie można wymawiać, wysłał nas z posłaniem przyjaźni. Byłby niepocieszony, gdyby spotkało was nieszczęście. Przybyliśmy tu, żeby was ostrzec.

— Co takiego?! — Toktaj usiadł prosto. Sięgnął muskularną ręką po miecz, którego nie miał przy sobie ze względu na etykietę. — O co tu chodzi, do diabła?!

— Właśnie o diabła, nojonie. Chociaż ta kraina wydaje ci się gościnna, w rzeczywistości spoczywa na niej klątwa. Opowiedz o tym, mój bracie.

Sandoval, który umiał mówić bardziej przekonująco, zabrał głos. Przygotował swoją bajeczkę w taki sposób, żeby wykorzystać siłę oddziaływania przesądów, których na poły cywilizowani Mongołowie jeszcze się nie wyzbyli, i zarazem nie obudzić sceptycyzmu u Chińczyka. Wyjaśnił, że w rzeczywistości istnieją dwa wielkie południowe królestwa. Ich leży bardziej na południe. Rywalizujące z nim mocarstwo znajduje się bliżej, jest nieco przesunięte na wschód i posiada twierdzę na równinie. Oba państwa władają potężnymi mocami, które można nazwać albo czarami, albo wyrafinowaną techniką. Położone bliżej państwo złych ludzi uważa całe to terytorium za własne i nie ścierpi obecności żadnej obcej ekspedycji. Jego zwiadowcy na pewno wkrótce odkryją Mongołów i zabiją ich za pomocą piorunów. Życzliwie nastawione królestwo dobrych ludzi nie jest w stanie ich obronić, wysłał więc posłów, żeby ostrzegli podróżników i poradzili im wrócić do ojczyzny.

— Dlaczego tubylcy nic nie mówili o tych monarchach? — zapytał chytrze Lr.

— A czy wszystkie małe plemiona w birmańskiej dżungli słyszały o chanie chanów? — odparował Sandoval.

— Jestem cudzoziemcem i ignorantem — odparł na to Chińczyk. — Wybaczcie mi, jeśli nie zrozumiałem waszych słów o broni, której nikt i nic nie może się oprzeć.

Jeśli sienie mylę, nigdy dotąd nie nazwano mnie kłamcą w tak uprzejmy sposób” — pomyślał Everard, ale nie dał nic po sobie poznać i powiedział:

— Chętnie ją wam zademonstruję, jeśli nojon ma zwierzę, które można zabić.

Toktaj zastanowił się. Jego oblicze było nieruchome, jak gdyby zostało wykute w kamieniu, ale lśniło od potu. Klasnął w ręce i wydał rozkaz strażnikowi, który stawił się na wezwanie. Później rozmowa ucichła i zapanowała złowroga cisza.

Po godzinie, która wydawała się trwać wieczność, pojawił się jeden z wojowników. Zameldował, że dwóch jeźdźców złapało daniela. Czy takie zwierzę odpowiada nojonowi? Tak. Toktaj pierwszy wyszedł z namiotu i utorował drogę przez gęsty tłum szepczących żołnierzy. Everard poszedł za nim, żałując, że musi urządzić ten pokaz. Przymocował kolbę do swojego mauzera.

— Czy chcesz to zrobić? — spytał Sandoval.

— Na Boga, nie.

Daniela, a właściwie łanię wkrótce przywiedziono do obozu. Stała nad rzeka, drżąc na całym ciele; gruby sznur z końskiego włosia zaciskał się na jej szyi. Słońce muskające szczyty gór na zachodzie nadawało jej sierści brązowy kolor. Wielkie łagodne oczy zwierzęcia spoglądały z wyrzutem na Everarda. Manse dał znak żołnierzom, żeby się cofnęli, i wycelował. Łanię zabiła już pierwsza kula, ale Manse nie przestał strzelać, póki nie porozrywał jej ciała na krwawe strzępy.

Kiedy opuścił broń, odniósł wrażenie, że powietrze wokół niego zgęstniało. Spojrzał na krępych krzywonogich wojowników o płaskich stężałych twarzach, którzy ze wszystkich sił starali się zapanować nad sobą. W jego nozdrza bił charakterystyczny zapach: silna woń potu, koni i dymu. Czuł się równie nieludzki, jaki musiał się im wydawać.

— To jest najmniej groźna broń, której się tutaj używa — powiedział. — Dusza wyrwana w ten sposób z ciała nie znajdzie drogi do świata zmarłych.

Odwrócił się na pięcie. Sandoval poszedł za nim. Ich konie były przywiązane do palików, a ekwipunek złożony w pobliżu. Osiodłali wierzchowce w milczeniu, wskoczyli na siodła i pojechali w stronę lasu.

4

Podmuch wiatru podsycił ogień. Rozpalone umiejętną ręką prawdziwego trapera niewielkie ognisko rozproszyło na chwilę mrok, w którym byli pogrążeni dwaj mężczyźni, oświetlając ich czoła, nosy, policzki i oczy. Później przygasło; czerwono-niebieskie języczki ognia zatrzeszczały pod rozżarzonymi do białości węglami i noc ponownie pochłonęła siedzących przy ognisku ludzi.

Everardowi to nie przeszkadzało. Podniósł do ust fajkę, która przez chwilę obracał w ręku, przygryzł ustnik i zaciągnął się głęboko, lecz znalazł w tym niewielką pociechę. Kiedy przemówił, nocny wiatr szeleszczący w koronach drzew niemal zagłuszył jego głos; tego Everard również nie żałował.

Nie opodal znajdowały się ich śpiwory, konie i pojazd czasu — antygrawitacyjne sanie połączone z chronocyklem — który ich tu przywiózł. Okolica była pusta; gdzieś w oddali płonęły inne rozpalone przez ludzi ogniska, równie małe i samotne jak gwiazdy we wszechświecie. Rozległo się dalekie, przeciągłe wycie wilka.

— Przypuszczam — rzekł Everard — że każdy gliniarz od czasu do czasu czuje się jak ostatni łajdak. Dotychczas byłeś tylko obserwatorem, Jack. Czasem wykonanie trudnego zadania wymaga przezwyciężenia wewnętrznych oporów.

— Taak. — Sandoval był jeszcze bardziej milczący niż jego przyjaciel. Po kolacji prawie nie ruszył się z miejsca.

— A teraz to. Cokolwiek musisz zrobić, żeby usunąć interferencję temporalną, możesz przynajmniej myśleć, że kierujesz historię na pierwotne tory. — Manse zaciągnął się głęboko. — Nie przypominaj mi, że słowo „pierwotne” nic nie znaczy w tym kontekście. To słowo, które pociesza.

— Tak, oczywiście.

— Ale kiedy nasi szefowie, nasi drodzy danelliańscy nadludzie każą nam interweniować… Wiemy, że wyprawa Toktaja nigdy nie wróciła do Kathaju. Dlaczego mielibyśmy się w to mieszać? Jeżeli natknęliby się na wrogo usposobionych Indian albo na coś innego i zostali wymordowani, to wcale by mnie to nie obeszło, a w każdym razie nie więcej niż jakiekolwiek inne wydarzenie w tej przeklętej rzeźni, którą nazywa się historią ludzkości.

— Wiesz, że nie musimy ich zabijać. Wystarczy ich zmusić do odwrotu. Możliwe, że twój popołudniowy pokaz zrobi swoje.

— Taak. Zmusić do powrotu… i co dalej? Prawdopodobnie zginą na morzu. Nie będą mieli łatwej podróży — burze, mgła, przeciwne prądy, rafy — płynąc na tych prymitywnych statkach, które miały poruszać się po rzekach. A zmusimy ich do powrotu właśnie o tej porze roku! Gdybyśmy się nie wtrącili, wyruszyliby później, warunki atmosferyczne byłyby inne… Dlaczego mielibyśmy wziąć na siebie winę?

— Mogliby nawet wrócić — mruknął Indianin.

— Co? — Everard drgnął.

— Wywnioskowałem to ze słów Toktaja. Jestem pewien, że chce wrócić konno, a nie na statkach. Tak jak przypuszcza, Cieśninę Beringa można łatwo przebyć. Aleuci czynią to stale. Obawiam się, że nie wystarczy ich po prostu oszczędzić!