— Nie robiłem czegoś takiego od lat — mruknął Sandoval. Zapalił zapałkę, której trzask zmącił głęboką ciszę. Mały płomyk oświetlił zaciśnięte usta. Później Indianin zgasił ją i tylko koniec jego papierosa żarzył się w mroku.
— Nikt ze znajomych w rezerwacie nie brał poważnie tych tańców — podjął po chwili. — Kilku starców uważało, że my, młodzi, powinniśmy się ich nauczyć. Pragnęli zachować dawne obyczaje i przypomnieć nam, że nadal jesteśmy jednym ludem. My jednak chcieliśmy zarobić trochę, tańcząc dla turystów.
Zapadło długie milczenie. Everard wyłączył projektor i w gęstym mroku papieros Sandovała przygasał i rozżarzał się jak maleńka czerwona gwiazda Algol.
— Dla turystów! — powtórzył w końcu Indianin. Po kilku minutach dodał: — Dziś wieczorem mój taniec miał pewien cel i coś oznaczał. Nigdy nie czułem się tak jak wtedy.
Everard nie odpowiedział.
Milczał dopóty, dopóki nie usłyszał głośnego rżenia konia, który szarpał się na uwięzi podczas „występu” Sandovala i wciąż był niespokojny.
Manse podniósł głowę, lecz daremnie wpatrywał się w mrok.
— Czy coś słyszałeś, Jack?
Nagle padła na niego smuga światła z elektrycznej latarki. Oślepiony wpatrywał się w nią przez sekundę, a później zerwał się na równe nogi. Zaklął, sięgając po paralizator. Jakiś cień wybiegł zza drzew i uderzył go w żebra. Cofnął się chwiejnie i, nie celując, strzelił.
Latarka jeszcze raz zakreśliła łuk. Everard dostrzegł przelotnie Sandovala. Indianin nie miał przy sobie broni. Uchylił się przed ciosem mongolskiego miecza. Wtedy napastnik rzucił się na niego i Sandoval mógł wykorzystać w praktyce znajomość dżudo, które poznał w Akademii Patrolu. Przyklęknął na jedno kolano. Mongoł ponownie zamachnął się mieczem, chybił i straciwszy równowagę, uderzył brzuchem w muskularne ramię agenta, który wstał po ciosie. Wyrżnął przeciwnika pięścią w podbródek. Głowa w hełmie odskoczyła, a wówczas Sandoval kantem dłoni uderzył Mongoła w grdykę, wyrwał mu miecz z ręki i odwrócił się w samą porę, by odparować cios z tyłu.
Czyjś głos wzbił się ponad wrzawę. Ktoś wydawał rozkazy szczekliwym głosem. Everard się cofnął. Powalił jednego napastnika serią z paralizatora, ale inni odgrodzili go od chronocykla. Odwrócił się by stawić im czoło. Rzucone zręczną ręką lasso zacisnęło się wokół jego ramion. Zwaliło się na niego czterech mężczyzn. Kątem oka spostrzegł, że pół tuzina włóczni uderzyło tępymi końcami w głowę Sandovala. Później już tylko starał się uwolnić. Dwukrotnie udało mu się wstać, lecz zgubił w walce pistolet, a jakiś Mongoł wyrwał mauzera z olstra — ci mali Azjaci byli mistrzami walki w stylu yawara. Rzucili go na ziemię i bili pięściami, kopali i uderzali rękojeściami sztyletów. Nie stracił zupełnie przytomności, ale w końcu przestał się przejmować swoim losem.
6
Toktaj zwinął obóz przed świtem i o wschodzie słońca jego oddział jechał już między zagajnikami rosnącymi na dnie dużej doliny. Teren stawał się płaski i suchy; po prawej stronie góry coraz bardziej się oddalały, a kilka jeszcze widocznych ośnieżonych szczytów majaczyło na tle bladego nieba.
Wytrzymałe azjatyckie koniki kłusowały raźnie — w głębokiej ciszy słychać było tylko przytłumiony tętent kopyt, skrzypienie i brzęk uprzęży. Patrząc za siebie, Everard postrzegał mongolską kolumnę jako zwartą masę; włócznie unosiły się i opadały, proporczyki, pióropusze i płaszcze powiewały na wietrze, a niżej błyszczały w słońcu hełmy. Tu i tam widać było brunatne twarze o skośnych oczach oraz groteskowo pomalowane zbroje. Wszyscy milczeli i Manse nie mógł nic wyczytać z kamiennych twarzy wojowników.
Miał wrażenie, że jego mózg zasypały lotne piaski. Mongołowie nie skrępowali Amerykaninowi rąk, ale przywiązali jego stopy do strzemion i sznury ocierały mu ciało. W dodatku rozebrali go do naga — co było niezbędnym środkiem ostrożności, gdyż nie mogli wiedzieć, jakie rzeczy ma zaszyte w ubraniu — a mongolski strój, który dali mu w zamian, okazał się tak ciasny, że musieli rozciąć szwy tuniki, nim zdołał ją włożyć.
Projektor i chronocykl pozostały na wzgórzu. Toktaj nie chciał ryzykować, zabierając te niebezpieczne urządzenia. Musiał krzykiem i groźbami nakłaniać swoich wojowników, żeby zabrali obce konie z siodłami i derkami, ale bez jeźdźców.
Rozległ się szybszy tętent Jeden z łuczników pilnujących Everarda mruknął i odjechał nieco na bok. Li Tai-Tsung zbliżył się do Amerykanina.
— No więc? — zapytał Manse, patrząc ponuro na Chińczyka.
— Obawiam się, że twój przyjaciel już się nie obudzi — odparł uczony. — Ułożyłem go wygodniej.
„Ale leży nieprzytomny na prowizorycznych noszach między dwoma kucami… Tak, to wstrząs mózgu po pobiciu. W szpitalu Patrolu prędko by go postawili na nogi, ale najbliższe biuro jest w Pekinie i trudno sobie wyobrazić, że Toktaj pozwoli mi wrócić do chronocykla i użyć radionadajnika. Jack Sandoval umrze tutaj sześćset pięćdziesiąt lat przed swoimi narodzinami”.
Everard spojrzał w ciemne i zimne oczy; wyrażały zaciekawienie i nie było w nich widać wrogości, ale wydawały mu się obce. Wiedział, że jego wysiłki na nic by się nie zdały. Argumenty logiczne w jego cywilizacji nie miały mocy przekonywania w tej epoce, ale musiał przynajmniej spróbować.
— Czy mógłbyś dać Toktajowi do zrozumienia, jakie nieszczęścia ściągnie na siebie i swój lud, trwając w uporze?
Li pogładził rozdwojoną bródkę.
— Zdaję sobie sprawę, czcigodny cudzoziemcze, że twój lud opanował nie znane u nas sztuki — powiedział. — Ale co z tego? Barbarzyńcy… — urwał i zerknął na mongolskich strażników, ale ci najwyraźniej nie rozumieli dialektu sung, którym się posługiwał, więc mówił dalej: — …podbili wiele krajów zamieszkanych przez ludy przewyższające ich pod każdym względem z wyjątkiem sztuki wojennej. Teraz już wiesz, że, ach, zniekształciłeś prawdę, mówiąc o wrogim imperium leżącym w pobliżu tych ziem. Dlaczego twój władca starałby się nas zmusić do ucieczki za pomocą gróźb, gdyby się nas nie obawiał?
Everard odpowiedział bardzo ostrożnie:
— Nasz wielki cesarz nie lubi przelewu krwi. Jeśli go jednak do tego zmusicie…
— Proszę. — Li wyglądał na zasmuconego. Machnął szczupłą ręką tak, jak gdyby odpędzał owada. — Mów, co chcesz Toktajowi, a ja nie będę się wtrącał. Nie zasmuci mnie powrót do domu, gdyż przybyłem tu tylko z rozkazu cesarza. Gdy jednak rozmawiamy w cztery oczy, nie udawajmy mniej inteligentnych, niż jesteśmy naprawdę. Czy nie widzisz, szlachetny panie, że niczym nie możesz zagrozić tym ludziom? Gardzą śmiercią. Nawet najbardziej wymyślne tortury zakończą się tylko ich śmiercią, a najstraszliwsze okaleczenie ciała nie złamie człowieka, który jest gotów przegryźć swój język i umrzeć. Toktaj oczyma duszy widzi wieczną hańbę, którą się okryje, jeśli zawróci po tak długiej podróży, i wielką szansę zdobycia wiecznej chwały i bogactw, jeśli pojedzie dalej.
Manse westchnął. Poniżające pojmanie go rzeczywiście stało się punktem zwrotnym. Niewiele brakowało, a Mongołowie umknęliby przed błyskawicami i grzmotami. Wielu z nich, jęcząc, padło na ziemie (teraz będą szczególnie agresywni, żeby zatrzeć w pamięci wspomnienie o tym). Toktaj zaatakował źródło niebiańskiego ognia, kierując się w równym stopniu przerażeniem jak brawurą; kilku wojowników pokonało strach, uspokoiło konie i ruszyło za nim. Li ponosił za to częściową odpowiedzialność: jako erudyta i sceptyk znający różne magiczne sztuczki i pirotechniczne widowiska poradził Toktajowi, by zaatakował, zanim jakiś piorun porazi jego żołnierzy.