„Prawda jest taka, że nie doceniliśmy tych ludzi. Powinniśmy byli wziąć ze sobą specjalistę, który orientowałby się w niuansach ich kultury. Zamiast tego uznaliśmy, że wystarczy nabić sobie głowę faktami. I co teraz? Może w końcu przybędzie wysłana przez Patrol ekspedycja ratunkowa, ale Jack umrze za dzień lub dwa…” — Everard spojrzał na kamienną twarz wojownika jadącego po lewej stronie. — „Ja zapewne także; oni nadal mają rozstrojone nerwy. Mogę spodziewać się po nich tylko tego, że skręcą mi kark”.
A gdyby nawet (co było wielce wątpliwe) przeżył i inna jednostka Patrolu wybawiła go z tego kłopotliwego położenia, byłoby mu trudno spojrzeć kolegom w oczy. Uważano bowiem, że cieszący się specjalnymi przywilejami samodzielny agent powinien dać sobie radę w każdej sytuacji bez pomocy. Nie powinien narażać życia innych, równie jak on cennych pracowników policji temporalnej.
— Dlatego szczerze ci radzę, żebyś nie próbował innych podstępów.
— Co takiego?! — zawołał Manse, zwracając się znów do Li.
— Czy rozumiesz, że nasi tubylczy przewodnicy uciekli? — wyjaśnił Chińczyk — i że ich zastępujesz? Mamy nadzieję, że wkrótce spotkamy inne plemiona i nawiążemy z nimi kontakt…
Everard skinął głową. Czuł pulsujący ból w skroniach, a ostre stolice raziło go w oczy. Nie dziwiła go szybka podroż Mongołów przez regiony, gdzie żyły dziesiątki plemion posługujących się różnymi dialektami. Wystarczy kilka godzin, żeby od biedy opanować trochę podstawowych słów i gestów, a później można całymi dniami i tygodniami uczyć” się języka od wynajętych ludzi.
— …i zwerbujemy przewodników na poszczególne etapy, tak jak dotąd postępowaliśmy — ciągnął Li. — Jeśli będziesz nam udzielał fałszywych wskazówek, wkrótce wyjdzie to na jaw. Toktaj ukarze cię za to w bardzo niecywilizowany sposób. Wiedz jednak, że zostaniesz hojnie wynagrodzony za wierną służbę. Możesz nawet mieć nadzieję, że w jakiś czas po podboju otrzymasz wysokie stanowisko w zarządzie prowincji.
Everard siedział nieruchomo w siodle. Ta rzucona mimochodem przechwałka wstrząsnęła nim.
Liczył na to, że Patrol przyśle inną jednostkę. Oczywiście coś uniemożliwi Toktajowi powrót do Kathaju. Czy jednak na pewno? Dlaczego w ogóle kazano im interweniować, skoro nie występowała — w paradoksalny sposób, którego nie potrafił pojąć za pomocą dwudziestowiecznej logiki — żadna niestabilność, słabość kontinuum właśnie w tym miejscu?
Do wszystkich diabłów! Może ta mongolska ekspedycja się powiedzie! Może ten przyszły chanat amerykański, o którym nie śmiał marzyć Sandoval… naprawdę powstanie?
W czasoprzestrzeni istnieją pętle i nieciągłości. Linie wszechświata mogą się uginać i dzielić, tak że pewne rzeczy i wydarzenia pojawiają się bez przyczyny. Są to nieznaczne odchylenia, szybko ustępujące i prędko zapominane. Właśnie w taki sposób Manse Everard, uwięziony w przeszłości z martwym Jackiem Sandovalem, przybył z nie istniejącej przyszłości jako agent Patrolu Czasu, który nigdy nie powstał.
7
O zachodzie słońca mongolska ekspedycja, posuwająca się naprzód z zawrotną szybkością, znalazła się na terenach porośniętych bylicą i kaktusami. Strome wzgórza były brunatne; drobny pył unosił się spod końskich kopyt jak dym. Coraz rzadziej rosnące srebrzystozielone krzewy napełniały powietrze słodką wonią.
Everard pomógł położyć Sandovala na ziemi. Indianin miał zamknięte oczy, zapadnięte i rozpalone policzki. Od czasu do czasu rzucał się w gorączce i mruczał coś bez związku. Manse wycisnął wodę ze zmoczonej chusteczki na spieczone wargi przyjaciela, ale nic więcej nie mógł dla niego uczynić.
Mongołowie rozbili obóz w lepszym nastroju niż ostatnim razem. Pokonali dwóch wielkich czarowników, nie naraziwszy się na inne ataki, i zaczynali sobie uświadamiać rozmiary swojego zwycięstwa. Wykonywali swoje prace żywo rozprawiając, a po skromnym posiłku wyciągnęli skórzane bukłaki z kumysem.
Manse pozostał z Sandovalem w pobliżu centrum obozu. Pilnowali ich dwaj strażnicy, którzy siedzieli kilka metrów od nich z napiętymi łukami, lecz nic nie mówili. Czasem jeden z nich wstawał i dorzucał drew do niewielkiego ogniska. Niebawem ich towarzysze również zamilkli. Zmęczenie dawało się we znaki nawet tak wytrzymałym wojownikom jak oni, zawinęli się więc w koce i zasnęli, a gwiazdy coraz bardziej rozpalały się na nieboskłonie. Jakiś kojot zaszczekał kilka kilometrów od obozowiska. Everard przykrył Sandovala, by go ochronić przed chłodem; w płomieniach niewielkiego ogniska widać było szron osadzony na liściach bylicy. Sam owinął się otrzymanym od Mongołów płaszczem i pomyślał, że mogli przynajmniej oddać mu fajkę.
Usłyszał kroki na twardej ziemi. Strażnicy szybko nałożyli strzały na cięciwy. Toktaj wszedł w krąg światła rzucanego przez ognisko; ubrany był w płaszcz, ale miał odkrytą głowę. Żołnierze skłonili się nisko i wycofali w mrok.
Toktaj przystanął. Everard podniósł na niego oczy, a później je opuścił. Nojon długo wpatrywał się w Sandovala. Wreszcie powiedział niemal łagodnie:
— Nie przypuszczam, by twój przyjaciel dożył do następnego zachodu słońca.
Manse mruknął coś w odpowiedzi.
— Czy masz jakieś lekarstwa, które mogłyby mu pomóc? — zapytał Mongoł. — W twoich sakwach jest trochę dziwnych rzeczy.
— Mam lekarstwo przeciwko zakażeniu i inne przeciw bólowi — odparł machinalnie Amerykanin. — Ale człowiek z pękniętą czaszką musi zostać zabrany do dobrego lekarza.
Toktaj usiadł i wyciągnął ręce w stronę ognia.
— Żałuję, że nie mamy ze sobą chirurga.
— Mógłbyś pozwolić nam odejść — powiedział Manse bez krzty nadziei. — Mój wóz, który pozostał w miejscu ostatniego obozowiska, zawiózłby go na czas tam, gdzie otrzymałby pomoc.
— Wiesz, że nie mogę tego zrobić! — parsknął śmiechem nojon. Przestał się litować nad umierającym. — Przecież to ty, Eburardzie, jesteś sprawcą tego wszystkiego.
Ponieważ była to prawda, agent Patrolu nie odpowiedział.
— Nie żywię do ciebie urazy — ciągnął Toktaj — a nawet chciałbym zostać twoim przyjacielem. Gdyby tak nie było, zatrzymałbym się na kilka dni i wycisnął z ciebie wszystko, co wiesz.
Everard wybuchnął:
— Spróbuj!
— Sądzę, że udałoby mi się to z człowiekiem, który musi zabierać ze sobą leki przeciwko bólowi — odparł Mongoł z okrutnym uśmiechem. — Ale możesz mi się przydać jako zakładnik. Poza tym cenię twoją odwagę. Powiem ci nawet, co o tym wszystkim myślę. Przypuszczam, że wcale nie pochodzisz z tego bogatego południowego kraju. Wydaje mi się, że jesteś awanturnikiem i należysz do niewielkiej grupy szamanów. Macie władzę nad królem tej krainy albo zamierzacie ją zdobyć i dlatego nie chcecie, by wtrącali się obcy. — Splunął w płomienie i dodał: — Stare opowieści mówią o takich przypadkach i zawsze jakiś bohater zwycięża w nich czarownika. Dlaczego nie ja? Everard westchnął i rzekł:
— Dowiesz się, dlaczego nie, nojonie. — Zastanowił się, czy jest szansa, by ta zapowiedź się sprawdziła.
— A czy teraz nie mógłbyś choć trochę uchylić rąbka tajemnicy? — Toktaj klepnął go po plecach. — Nie ma między nami krwi. Bądźmy przyjaciółmi.
Everard wskazał kciukiem na Sandovala.
— Och, to wielka szkoda, lecz on uparcie stawiał opór oficerowi chana chanów — powiedział nojon. — No, napijmy się, Eburardzie. Poślę człowieka po bukłak.