Samodzielny agent skrzywił się.
— Nie sądź, że zdołasz mnie w ten sposób ułagodzić!
— Och, więc twój lud nie lubi kumysu? Przykro mi, ale nie mamy nic innego. Już dawno wypiliśmy nasze wino.
— Mógłbyś mi zwrócić moją whisky! — Everard ponownie spojrzał na Sandovala, a później zapatrzył się w mrok i poczuł, że zimno przenika go do szpiku kości.
— Hę?
— To napój z naszego kraju. Mieliśmy go trochę w sakwach.
— No cóż… — Toktaj zawahał się. — Dobrze, chodźmy, poszukajmy go.
Strażnicy poszli za swoim dowódcą i jego więźniem do stosu bagaży, którego pilnowali ich towarzysze broni. Jeden z wartowników zapalił pochodnię, żeby Everard mógł lepiej widzieć. Amerykanin poczuł, że sztywnieją mu mięśnie pleców, gdyż właśnie w jego plecy Mongołowie wycelowali strzały. Cięciwy ich łuków były tak mocno napięte, że w każdej chwili mogły pęknąć. Everard przykucnął jednak i zaczął przeszukiwać sakwy, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Kiedy znalazł zapas szkockiej whisky, wrócił na swoje miejsce.
Toktaj usiadł naprzeciwko niego, po drugiej stronie ogniska.
Patrzył, jak Amerykanin nalewa sobie porcję napoju do zakrętki i wypija ją jednym haustem.
— Dziwnie pachnie — zauważył.
— Spróbuj — powiedział Manse, podając mu manierkę.
Kierował się impulsem; była to zwyczajna reakcja na osamotnienie. Toktaj nie był z gruntu zły. W każdym razie na pewno nie wedle uznawanych przez niego kryteriów moralności. Siedząc obok umierającego kolegi, można mieć ochotę wypić z samym diabłem, żeby tylko zapomnieć o rzeczywistości. Mongoł z powątpiewaniem powąchał trunek, spojrzał na Everarda, zawahał się, po czym odważnie przycisnął naczynie do ust.
— Uuuch!
Amerykanin zerwał się, żeby chwycić manierkę, zanim wyleje się z niej więcej płynu. Toktaj odkaszlnął i splunął. Jeden ze strażników nałożył strzałę na cięciwę, a drugi przyskoczył do Everarda i chwycił go za ramię, wyciągając miecz.
— To nie trucizna! — zawołał agent. — To jest tylko za mocne dla niego! Spójrzcie, wypiję jeszcze trochę!
Nojon uspokoił gestem strażników i spiorunował wzrokiem jeńca. Oczy mu łzawiły.
— Z czego to robicie? — wykrztusił. — Ze smoczej krwi?
— Z jęczmienia — odparł krótko Manse. Nie miał ochoty wyjaśniać procesu destylacji. Nalał sobie jeszcze jedną porcję: — Idź i napij się swego kobylego mleka.
Toktaj mlasnął.
— To rozgrzewa, prawda? Jak pieprz. — Wyciągnął brudną rękę. — Daj mi jeszcze trochę.
Everard siedział nieruchomo przez kilka sekund.
— No więc? — warknął nojon.
Agent pokręcił głową i rzekł:
— Powiedziałem ci, że to za mocne dla Mongołów.
— Co takiego?! Ty wymoczkowaty turecki synu…
— Sam tego chciałeś. Ostrzegam cię życzliwie i biorę twoich ludzi na świadków, że jutro będziesz bardzo chory.
Toktaj łyknął porządnie, beknął i oddał manierkę.
— Bzdura! Po prostu za pierwszym razem nie byłem na to przygotowany. Pij.
Everard pił powoli. Nojon zaczął się niecierpliwić.
— Pospiesz się! Nie, daj mi drugą manierkę.
— Dobrze, ty tu wydajesz rozkazy. Uprzedzam cię lojalnie: nie próbuj dotrzymywać mi kroku. To ci się nie uda.
— Co chcesz przez to powiedzieć?! Podczas jednej pijatyki w Karakorum pokonałem dwudziestu kompanów, którzy upili się do nieprzytomności. I nie byli to żadni zbabiali Chińczycy, lecz sami Mongołowie. — Toktaj dolał sobie dobre pół decylitra alkoholu.
Manse sączył whisky. Czuł tylko palenie w gardle, gdyż był zbyt spięty, by poddać się działaniu trunku. Nagle dostrzegł wyjście z tej na pozór beznadziejnej sytuacji.
— Noc jest diabelnie zimna — powiedział, podając manierkę najbliższemu strażnikowi. — Wypijcie trochę, chłopcy, na rozgrzewkę.
Toktaj podniósł głowę i powiódł dookoła ogłupiałym wzrokiem. — To dobry trunek — zaprotestował. — Za dobry dla… — Pomyślał i nie dokończył zdania. Chociaż w imperium mongolskim okrucieństwo było na porządku dziennym, to jednak oficerowie dzielili się wszystkim z najniższymi stopniem żołnierzami.
Wojownik spojrzał z wyrzutem na swojego zwierzchnika, złapał manierkę i ją przechylił.
— Uważaj, pij powoli — ostrzegł go Amerykanin. — Uderza do głowy.
— Nic mi nie uderza do głowy. — Nojon nalał sobie jeszcze jedną porcję trunku. — Jestem trzeźwy jak bonza[7]. — Pomachał palcem. — Oto co znaczy być Mongołem. Jestem za twardy, żeby się upić.
— Przechwalasz się czy skarżysz? — zapytał Manse. Pierwszy wojownik cmoknął, przyjął czujną postawę i podał naczynie swemu koledze. Toktaj ponownie podniósł do ust drugą manierkę.
— Aaach! — Wytrzeszczył oczy. — To było wspaniałe, ale teraz lepiej chodźmy spać. — Zwrócił się do żołnierzy: — Oddajcie mu jego trunek.
Everard poczuł ucisk w gardle, lecz zdołał się złośliwie uśmiechnąć.
— Tak, dziękuję, przyda mi się jeszcze trochę — powiedział. — Cieszy mnie, że zdajesz sobie sprawę, iż więcej nie zniesiesz.
— Co masz na myśli?! — Toktaj spiorunował go wzrokiem. — Mongoł nigdy nie ma dosyć. — Pociągnął jeszcze jeden łyk. Pierwszy strażnik wziął drugą manierkę i łyknął z niej pospiesznie.
Samodzielny agent wstrzymał oddech. Jego plan miał szanse powodzenia.
Toktaj był przyzwyczajony do pijatyk. Zarówno on sam, jak i jego ludzie mogli pić bez obawy kumys, wino, miód pitny, kwas czyli cienkie piwo zwane błędnie winem ryżowym — każdy trunek znany w tej epoce. Kiedy mieli dosyć, przerywali picie, życzyli sobie nawzajem dobrej nocy i nie chwiejąc się szli spać. Sęk w tym, że w wyniku fermentacji nie można uzyskać napoju o zawartości alkoholu większej niż 24% ze względu na zanieczyszczenia. Dlatego większość trunków wytwarzanych w trzynastym wieku nie zawierała nawet 5% alkoholu i w dodatku były one dość gęste.
Zupełnie inaczej ma się rzecz ze szkocką whisky. Każdy, kto spróbuje ją pić jak piwo lub wino, znajdzie się w tarapatach. Rozsądek wyparuje zeń w oka mgnieniu, a on sam szybko straci przytomność.
Manse wyciągnął rękę, by odebrać naczynie jednemu ze strażników.
— Daj mi to — powiedział. — Inaczej sam wszystko wypijesz!
Wojownik roześmiał się szyderczo i pociągnął spory łyk, po czym podał manierkę koledze. Everard wstał i niezdarnie próbował ją odebrać. Któryś z żołnierzy odepchnął go, wymierzając mu cios w żołądek. Więzień upadł na plecy, a Mongołowie wybuchnęli śmiechem, podtrzymując się nawzajem. Tak dobry żart trzeba było opić.
Tylko Manse zauważył, że Toktaj osunął się na ziemię. Nojon, który siedział dotąd po turecku, przewrócił się na bok. Ognisko dawało dostatecznie dużo światła, żeby Everard mógł zobaczyć głupawy uśmiech na jego twarzy. Samodzielny agent przykucnął, czekając w napięciu na dalszy rozwój wypadków.
Po kilku minutach przyszła kolej na jednego ze strażników. Żołnierz zachwiał się, uklęknął, podparł się rękami i zwymiotował kolację. Drugi odwrócił się, mrugając w oszołomieniu oczami i niezdarnie szukając miecza.
— O co eh… odzi? — wybełkotał. — Coś ty zro… bił? Tru… cizna?
Everard wstał.
Przeskoczył przez ognisko i rzucił się na Toktaja, zanim zauważył to drugi żołnierz. Mongoł, krzycząc i potykając się, postąpił kilka kroków do przodu. Manse znalazł miecz nojona, wyciągnął go z pochwy i odskoczył. Pijany wojownik uniósł miecz. Everard nie chciał zabijać człowieka, który był prawie bezbronny. Podszedł więc do niego, uderzeniem miecza odsunął jego brzeszczot i uderzył go pięścią. Mongoł osunął się na kolana, zwymiotował i zasnął pijany jak bela.