Выбрать главу

KAPUSCINSKI RYSZARD

Shachinszach

Karty, twarze, pola kwiatów

Drogi Boże

ja to chciałbym żeby nie było złych rzeczy

Debbie
(„Listy dzieci do Pana Boga”, Wyd. Pax, 1978)

Wszystko jest w stanie takiego bałaganu, jakby przed chwilą policja zakończyła gwałtowną i nerwową rewizję. Wszędzie leżą rozrzucone gazety, sterty gazet miejscowych i zagranicznych, dodatki nadzwyczajne, rzucające się w oczy wielkie tytuły

ODLECIAŁ

i duże fotografie szczupłej pociągłej twarzy, na której widać skupiony wysiłek, aby nie okazać ni nerwów, ni klęski, twarzy o rysach tak uporządkowanych, że właściwie nie wyraża już nic. A obok egzemplarze innych dodatków nadzwyczajnych, z późniejszą datą, które oznajmiają z gorączką i triumfem, że

WRÓCIŁ

i poniżej, wypełniające całą stronicę, zdjęcie patriarchalnej twarzy, surowej i zamkniętej, bez żadnej chęci wypowiedzenia czegokolwiek.

(A pomiędzy tym odlotem i powrotem jakie emocje, jakież wysokie temperatury, ile gniewu i grozy, ile pożarów!)

Na każdym kroku — na podłodze, na krzesłach, na stoliku, na biurku — rozsypane kartki, świstki, notatki zapisane w pośpiechu i tak bezładnie, że sam muszę teraz zastanawiać się, skąd wynotowałem zdanie — będzie was zwodził i obiecywał, ale nie dajcie się oszukać — (kto to powiedział? Kiedy i do kogo?)

Albo czerwonym ołówkiem na całej kartce: Koniecznie zadzwonić 64-12-18 (a tyle już czasu minęło, że nie mogę przypomnieć sobie, czyj to telefon i dlaczego był wtedy tak ważny).

Listy nie dokończone i nie wysłane. Stary! Długo by mówić o tym, co tu widziałem i przeżyłem. Trudno mi jednak uporządkować wrażenie, które

Największy nieporządek panuje na dużym, okrągłym stole: fotografie różnych formatów, kasety magnetofonowe, taśmy amatorskie 8 mm, biuletyny, fotokopie ulotek — wszystko spiętrzone, pomieszane jak na pchlim targu, bez ładu i składu. A jeszcze plakaty i albumy, płyty i książki zbierane, podarowane przez ludzi, cała dokumentacja czasu, który dopiero co minął, ale który można jeszcze usłyszeć i zobaczyć, bo został tu utrwalony — na filmie: płynące, wzburzone rzeki ludzi, kasety: szloch muzeinów, krzyki komend, rozmowy, monologi, na zdjęciach: twarze w stanie uniesienia, w ekstazie.

Teraz na myśl, że powinienem zabrać się do robienia porządków (bo zbliża się dzień mojego wyjazdu), ogarnia mnie niechęć i bezgraniczne zmęczenie! Szczerze mówiąc, ilekroć mieszkam w hotelu — co zdarza mi się często — lubię, żeby w pokoju panował bałagan, ponieważ stwarza on wrażenie jakiegoś życia, jest namiastką intymności i ciepła, jest dowodem (co prawda złudnym, ale jednak), że tak obce i nieprzytulne miejsce, jakim jest z natury każdy pokój w hotelu, zostało choćby częściowo pokonane i oswojone. W pokoju pedantycznie wysprzątanym czuję się drętwo i samotnie, uwierają mnie wszystkie linie proste, kanty mebli, płaszczyzny ścian, razi cała ta obojętna i sztywna geometria, całe to mozolne i skrupulatne uszykowanie, które istnieje jakby samo dla siebie, bez śladu naszej obecności. Na szczęście już po kilku godzinach pobytu, pod wpływem moich działań (zresztą nieświadomych, wynikających z pośpiechu lub lenistwa), cały zastany porządek rozsypuje się i przepada, wszystkie rzeczy nabierają życia, zaczynają przenosić się z miejsca na miejsce, wchodzić w coraz to nowe układy i związki, robi się ciasno i barokowo, a tym samym bardziej życzliwie i swojsko. Można odetchnąć i rozluźnić się wewnętrznie.

Na razie jednak nie mogę zebrać tyle sił, aby coś w tym pokoju ruszyć, więc schodzę na dół, gdzie w pustym, ponurym hallu czterej młodsi ludzie piją herbatę i grają w karty. Oddają się jakiejś zawiłej grze, której reguł nigdy nie mogę pojąć. Nie jest to brydż ani poker, ani oczko, ani zychlik. Grają dwoma taliami jednocześnie, milczą, w pewnej chwili jeden z miną zadowoloną zabiera wszystkie karty. Po chwili losują, rozkładają na stoliku dziesiątki kart, zastanawiają się, coś obliczają, w czasie liczenia wybuchają spory.

Ci czterej ludzie (obsługa recepcji) żyją ze mnie, ja ich utrzymuję, ponieważ w tych dniach jestem jedynym mieszkańcem hotelu. Poza nimi utrzymuję też sprzątaczki, kucharzy, kelnerów, praczy, stróżów i ogrodnika, a myślę, że również parę innych osób i ich rodziny. Nie chcę powiedzieć, że gdybym zwlekał z opłatą ci ludzie pomarliby z głodu, ale na wszelki wypadek staram się w porę regulować moje rachunki. Jeszcze kilka miesięcy temu zdobycie pokoju było w tym mieście wyczynem, szczęśliwym losem wygranym na loterii. Mimo wielkiej liczby hoteli ruch był taki, że przyjezdni musieli wynajmować łóżka w prywatnych szpitalach, byle znaleźć jakieś schronienie. Ale teraz skończyły się interesy, skończyły się łatwe pieniądze i oszałamiające transakcje, miejscowi businessmeni pochowali przebiegłe głowy, a zagraniczni partnerzy wyjechali w popłochu rzucając wszystko. Nagle zamarła turystyka, ustał wszelki ruch międzynarodowy. Część hoteli została spalona, inne są zamknięte albo stoją puste, w jednym partyzanci urządzili swoją kwaterę. Miasto zajęte jest dzisiaj sobą, nie potrzebuje obcych, nie potrzebuje świata.

Karciarze przerywają grę, chcą mnie poczęstować herbatą. Tutaj piją tylko herbatę albo jogurt, nie piją kawy ani nic z alkoholu. Za picie alkoholu można dostać czterdzieści batów, nawet sześćdziesiąt, a jeżeli karę wymierza krzepki osiłek (zwykle tacy najchętniej biorą się do bata), zrobi nam na plecach niezłą jatkę. Więc siorbiemy gorącą herbatę patrząc w drugi koniec hallu, gdzie pod oknem stoi telewizor.

Na ekranie telewizora pojawia się twarz Chomeiniego. Chomeini przemawia siedząc na prostym, drewnianym fotelu stojącym na zbitym z desek podwyższeniu, gdzieś na jednym z placów ubogiej (sądząc po niskiej jakości zabudowań) dzielnicy Qom. Qom to miasto małe, szare, płaskie, bez wdzięku, położone o sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od Teheranu, na ziemi pustynnej, męczącej, piekielnie upalnej. Zdawałoby się, że w tym morderczym klimacie nic nie powinno sprzyjać refleksji i kontemplacji, a jednak Qom jest miastem religijnej żarliwości, zaciekłej ortodoksji, mistyki i wojującej wiary. W tej mieścinie znajduje się pięćset meczetów i największe seminaria duchowne, tu prowadzą spory znawcy Koranu i strażnicy tradycji, tu obradują sędziwi ajatollachowie, stąd Chomeini rządzi krajem. Nigdy nie opuszcza Qom, nie jeździ do stolicy, w ogóle nigdzie nie jeździ, niczego nie zwiedza, nikomu nie składa wizyt. Dawniej mieszkał tu z żoną i pięciorgiem dzieci, w małym domku przy ciasnej, zakurzonej i dusznej uliczce, środkiem nie brukowanej jezdni przepływał rynsztok. Teraz przeniósł się w pobliże, do domu swojej córki, który ma balkon wychodzący na ulicę, z tego balkonu Chomeini pokazuje się ludziom, jeżeli zbiorą się tłumnie (najczęściej są to gorliwi pielgrzymi odwiedzający meczety świętego miasta i przede wszystkim grób Nieskalanej Fatimy, siostry ósmego imama Rezy, niedostępny dla innowierców). Chomeini żyje jak asceta, żywi się ryżem, jogurtem i owocami i mieszka w jednym pokoju, o gołych ścianach, bez mebli. Jest tam tylko posłanie na podłodze i stos książek. W tym pokoju Chomeini również przyjmuje (nawet najbardziej oficjalne delegacje zagraniczne), siedząc na kocu rozłożonym na podłodze, oparty plecami o ścianę. Przez okno ma widok na kopuły meczetów i rozległy dziedziniec medresy — zamknięty świat turkusowej mozaiki, błękitnozielonych minaretów, chłodu i cienia. Potok gości i interesantów płynie przez cały dzień. Jeżeli następuje przerwa, Chomeini udaje się na modlitwę lub pozostaje u siebie, żeby poświęcić czas rozmyślaniom albo po prostu — co jest naturalne u starca osiemdziesięcioletniego — uciąć drzemkę. Człowiekiem, który ma stały dostęp do jego pokoju, jest młodszy syn — Ahmed, duchowny tak samo jak ojciec. Drugi syn, pierworodny, nadzieja życia, zginął w tajemniczych okolicznościach, mówią, że podstępnie zgładzony przez policję szacha.