Teraz zastanawiam się, co właściwie stworzyło Chomeiniego? Przecież w tym czasie było wielu ważniejszych i bardziej znanych ajatollachów, a także wybitnych polityków przeciwnych szachowi. Wszyscy pisaliśmy protesty, manifesty, listy i memoriały. Czytała je mała grupa inteligentów, bo nie można było tego legalnie drukować, poza tym większość społeczeństwa nie umie czytać. Krytykowaliśmy szacha, mówiliśmy, że jest źle, domagaliśmy się zmian i reform, większej demokracji i sprawiedliwości. Nikomu nie przychodziło do głowy postąpić tak, jak Chomeini — to znaczy odrzucić całą pisaninę, wszystkie petycje, rezolucje i postulaty. Odrzucić, stanąć przed ludźmi i zawołać — szach musi odejść!
To było właściwie wszystko, co powiedział wówczas Chomeini i co powtarzał przez piętnaście lat. Najprostsza rzecz, którą każdy mógł zapamiętać, ale trzeba było tych piętnastu lat, aby każdy mógł to również zrozumieć. Ponieważ instytucja monarchii była czymś tak oczywistym jak powietrze i nikt nie umiał wyobrazić sobie bez niej życia.
Szach musi odejść!
Nie dyskutujcie, nie gadajcie, nie naprawiajcie, nie zbawiajcie. To nie ma sensu, to niczego nie zmieni, to próżny wysiłek, to złudzenie. Dalej możemy iść tylko po gruzach monarchii, innej drogi nie ma.
Szach musi odejść!
Nie czekajcie, nie zwlekajcie, nie śpijcie.
Szach musi odejść!
Kiedy powiedział to po raz pierwszy, zabrzmiało to jak wołanie maniaka, jak krzyk szaleńca. Jeszcze monarchia nie wyczerpała wszystkich możliwości przetrwania. Ale sztuka powoli dobiegała końca, zbliżał się epilog. I wtedy wszyscy przypomnieli sobie, co mówił Chomeini, i poszli za nim.
Zdjęcie to przedstawia grupę ludzi, która na jednej z ulic Teheranu stoi na przystanku autobusowym. Na całym świecie ci, którzy oczekują na autobus, wyglądają podobnie, to znaczy mają ten sam apatyczny i zmęczony wyraz twarzy, tę samą postawę odrętwienia i kapitulacji, to samo zmętnienie i niechęć w spojrzeniu. Człowiek, który kiedyś dał mi tę fotografię, zapytał, czy widzę na niej coś szczególnego. Nie, odparłem po namyśle, nic takiego nie widzę. Powiedział na to, że zdjęcie zostało zrobione z ukrycia, z okna po przeciwnej stronie ulicy. Mam zwrócić uwagę, mówił pokazując mi fotografię, na faceta (wygląd urzędnika niższej rangi, żadnych znaków szczególnych), który stoi blisko trzech rozmawiających mężczyzn i ma ucho wycelowane w ich stronę. Ten facet był z Savaku i pełnił zawsze dyżur na tym przystanku, podsłuchiwał ludzi, którzy czekając na autobus rozmawiali czasem o tym i owym. Treść tych rozmów była zawsze byle jaka. Ludzie mogli mówić tylko o rzeczach obojętnych, ale nawet poruszając sprawy obojętne należało wybrać taki temat, aby policji trudno było dopatrzeć się w nim znaczącej aluzji. Savak był wrażliwy na wszelkie aluzje. Kiedyś w upalne południe przyszedł na przystanek starszy, chory na serce mężczyzna i powiedział z westchnieniem — jest tak duszno, że nie ma czym oddychać. No właśnie, podchwycił zaraz ten dyżurujący Savakowiec przysuwając się do znużonego przybysza, robi się coraz duszniej, ludziom brakuje powietrza. Oj, to prawda, potwierdził starszy, naiwny człowiek trzymając się za serce, takie ciężkie powietrze i ta straszna duchota! W tym momencie Savakowiec zesztywniał i powiedział sucho — zaraz pan odzyska siły. I nie mówiąc nic więcej zaprowadził go do aresztu. Obecni na przystanku ludzie przysłuchiwali się wszystkiemu ze zgrozą, ponieważ od początku ocenili, że starszy, schorowany człowiek popełnia niewybaczalny błąd używając w rozmowie z kimś obcym słowa — duszno. Doświadczenie uczyło ich, iż należy unikać głośnego wymawiania słów w rodzaju — duszność, ciemność, ciężar, przepaść, zapaść, bagno, rozkład, klatka, krata, łańcuch, knebel, pałka, but, brednia, śruba, kieszeń, łapa, obłęd, a także czasowników z rzędu — położyć się, leżeć, rozkraczyć się, upaść (na głowę), marnieć, słabnąć, ślepnąć, głuchnąć, pogrążać się, a nawet takich zwrotów (zaczynających się od zaimka coś) jak — coś tu kuleje, coś tu nie gra, coś to nie tak, coś tu trzaśnie, bo wszystkie one, te rzeczowniki, czasowniki, przymiotniki i zaimki, mogły stanowić aluzję do reżimu szacha, a więc były semantycznym polem minowym, na które wystarczyło wdepnąć, żeby wylecieć w powietrze. Przez moment (ale trwał on krótko) w ludziach stojących na przystanku zrodziła się następująca wątpliwość — czy aby ten schorowany też nie jest Savakowcem? Bo skoro skrytykował reżim (przez to, że w rozmowie użył słowa — duszno), czy nie oznacza to, że wolno mu było krytykować? Przecież gdyby nie miał do tego uprawnień, zachowałby milczenie albo mówił o rzeczach przyjemnych, na przykład o tym, że świeci słońce i autobus na pewno nadjedzie. A kto miał uprawnienia do krytyki? Tylko Savakowcy, którzy prowokowali w ten sposób nieostrożnych gadułów i prowadzili ich potem do więzienia. Wszechobecny strach pomieszał ludziom w głowach i taką rozbudził podejrzliwość, że przestali wierzyć w uczciwość, w czystość i w odwagę innych. Przecież sami uważali się za uczciwych, a jednak nie mogli zdobyć się na wyrażenie sądu, na żaden rodzaj oskarżenia wiedząc, jak bezwzględna czeka za to kara. Jeżeli więc ktoś atakował i potępiał monarchę, sądzili, że musiał być chroniony szczególnym przywilejem i działać w złej intencji: chciał wykryć tych, którzy mu przytakną, żeby potem ich zniszczyć. Im ostrzej i trafniej wyrażał skrywane przez nich poglądy, tym bardziej wydawał się podejrzany i tym gwałtowniej odsuwali się od niego, przestrzegając najbliższych — bądźcie ostrożni, to niepewny facet, jakoś zbyt śmiało sobie poczyna. W ten sposób strach odnosił swój triumf — z góry skazywał na nieufność i potępienie tych, którzy działając z najlepszych pobudek chcieli przeciwstawić się przemocy. Doprowadzał umysły do takiego zwyrodnienia, że gotowe były upatrywać w śmiałości — podstęp, w odwadze — kolaborację. Tym razem jednak, widząc, w jak brutalny sposób Savakowiec prowadzi swoją ofiarę, ludzie z przystanku uznali, że ów, schorowany człowiek nie mógł mieć związków z policją. Wkrótce zresztą obaj zniknęli im z oczu, ale pytanie — dokąd poszli? musiało pozostać bez odpowiedzi. Nikt bowiem nie wiedział, gdzie właściwie mieścił się Savak. Savak nie miał żadnej kwatery głównej, był rozproszony w całym mieście (i w całym kraju), był wszędzie i nigdzie. Zajmował nie zwracające niczyjej uwagi kamienice, wille i mieszkania. Nie było tam żadnych napisów albo wisiały tablice nie istniejących firm i instytucji. Numery telefonów były znane tylko wtajemniczonym. Savak mógł zajmować pokoje w zwykłym bloku mieszkalnym albo wchodziło się do jego biur śledczych przez jakiś sklep, pralnię lub nocny lokal. W tych warunkach wszystkie ściany mogły mieć uszy, a wszystkie drzwi, furtki i bramy prowadzić do pomieszczeń Savaku. Kto wpadł w ręce tej policji, na długo (albo na zawsze) znikał bez śladu. Znikał nagle, nikt nie wiedział, co się z nim stało, gdzie go szukać, gdzie pójść, kogo pytać, kogo błagać o litość. Być może zamknęli go w jednym z więzień, ale w którym? Było ich sześć tysięcy. Przebywało w nich stale, jak twierdziła opozycja, sto tysięcy więźniów politycznych. Naprzeciw ludzi wyrastała niewidoczna, ale nieustępliwa ściana, przed którą stali bezradni, nie mogąc zrobić kroku naprzód. Iran był państwem Savaku, ale Savak działał w nim jak organizacja podziemna, pojawiał się i znikał, zacierał za sobą trop, nie miał adresu. A jednocześnie różne jego komórki istniały oficjalnie. Savak cenzurował prasę, książki i filmy. (Właśnie Savak zakazał wystawiać Szekspira i Moliera, ponieważ ich sztuki krytykują przywary monarchów). Savak rządził na uczelniach, w urzędach i fabrykach. Był to potwornie rozrośnięty głowonóg, który wszystko oplatał, wpełzał do każdego zakamarka, wszędzie przylepiał swoje przyssawki, myszkował, węszył, skrobał, wiercił. Savak miał sześćdziesiąt tysięcy agentów. Miał też, jak obliczają, trzy miliony informatorów, którzy donosili z różnych powodów — żeby zarobić, żeby się ratować, żeby otrzymać pracę czy dostać awans. Savak kupował ludzi albo skazywał ich na tortury, dawał stanowiska albo strącał do lochów; ustalał, kto jest wrogiem, a tym samym — kogo trzeba zniszczyć. Taki wyrok nie podlegał rewizji, nie było od niego apelacji. Jedynie szach mógłby ocalić skazańca. Savak odpowiadał tylko przed szachem, ci, którzy stali poniżej monarchy, byli wobec policji bezsilni. O tym wszystkim wiedzą ludzie zgromadzeni na przystanku i dlatego po zniknięciu Savakowca i chorego człowieka nadal milczą. Kątem oka jedni spoglądają na drugich — nikt nie jest pewien, czy ten, kto stoi obok, nie będzie musiał donieść. Może właśnie wraca z rozmowy, w której powiedzieli mu, że gdyby tak czasem coś zauważył, coś usłyszał i gdyby o tym powiadomił, jego syn dostałby się na studia. Albo gdyby tak coś zauważył i usłyszał, skreślą mu z papierów uwagę, że jest w opozycji. Toć przecież nie jestem w opozycji! — broni się tamten. Jesteś, mamy zapisane, że jesteś. Mimo woli (choć niektórzy starają się to ukryć, żeby nie sprowokować wybuchu agresji) ci z przystanku patrzą na siebie z obrzydzeniem i nienawiścią. Są skłonni do neurotycznych, nadmiernych reakcji. Coś ich drażni, źle im pachnie, odsuwają się od siebie, wyczekują, kto kogo pierwszy dopadnie, kto na kogo pierwszy się rzuci. Ta wzajemna nieufność, to skutek działania Savaku, który latami naszeptuje każdemu, że wszyscy są w Savaku. Ten, ten, ten i tamten. Tamten też? Tamten? Oczywiście, że tak. Wszyscy! Ale z drugiej strony, może ci na przystanku to porządni ludzie i ich wewnętrzne wzburzenie, które muszą przykryć milczeniem i kamienną miną, wzięło się stąd, że przez chwilę odczuli gwałtowny przypływ stracha spowodowany tym, iż tak blisko otarli się o Savak i że przecież, gdyby tylko na moment zawiódł ich instynkt i zaczęli rozmowę na jakiś dwuznaczny temat, powiedzmy o rybach, na przykład, że w tym upale ryby szybko się psują, a mają one przedziwną właściwość, bo kiedy taka bestia zaczyna się psuć, to najpierw od głowy, pierwsza im głowa śmierdzi, ona cuchnie najbardziej i trzeba ją od razu uciąć, jeśli chce się ratować resztę, więc gdyby jakiś tego rodzaju temat kuchenny nieopatrznie poruszyli, mogliby podzielić nieszczęsny los trzymającego się za serce człowieka. Ale na razie są ocaleni, są uratowani i stoją dalej na przystanku ocierając teraz pot i wachlując mokre koszule.