To zdjęcie wisiało obok haseł, odezw i kilku innych fotografii na tablicy ogłoszeń stojącej przed budynkiem komitetu rewolucyjnego w Shirazie. Poprosiłem jakiegoś studenta, żeby przetłumaczył mi ręcznie napisane objaśnienie, przyczepione pinezkami pod zdjęciem. Tutaj jest napisane, powiedział, że ten chłopczyk ma trzy lata, nazywa się Habib Fardust i że był więźniem Savaku. Jak to — więźniem? spytałem. Odpowiedział, że były wypadki, kiedy Savak wsadzał całe rodziny, i tu chodzi o taki wypadek. Przeczytał podpis do końca i dodał, że rodzice tego chłopca zginęli od tortur. Wydają teraz dużo książek na temat zbrodni Savaku, różnych dokumentów policyjnych i relacji tych, którzy przeżyli tortury. Widziałem nawet, co było dla mnie najbardziej wstrząsające, sprzedawane przed uniwersytetem kolorowe pocztówki przedstawiające zmasakrowane ciała ofiar Savaku. Wszystko jak za czasów Timura, od sześciuset lat żadnej zmiany, to samo patologiczne okrucieństwo, może nieco bardziej zmechanizowane. Najczęściej spotykanym narzędziem, które znajdowało się w lokalach Savaku, był podgrzewany elektrycznie żelazny stół zwany patelnią, na który kładziono ofiarę przywiązując jej ręce i nogi. Wielu ludzi ginęło na tych stołach. Często nim wprowadzono oskarżonego na salę, był on już osobą o pomieszanych zmysłach, ponieważ oczekując swojej kolejki nie wytrzymywał rozlegającego się krzyku i swądu palonego ciała. Ale w tym świecie koszmaru postęp techniczny nie zdołał wyprzeć starych, średniowiecznych sposobów. W więzieniach Isfahanu wrzucano ludzi do dużych worków, w których kotłowały się oszalałe z głodu dzikie kocury albo jadowite węże. Opowieści o tych historiach, niekiedy świadomie rozgłaszane przez samych Savakowców, krążyły latami w społeczeństwie, przyjmowane z tym większą zgrozą, że wobec płynnej i arbitralnej definicji wroga, każdy mógł wyobrazić sobie, że znajduje się w sali takich tortur. Dla tych ludzi Savak był siłą nie tylko okrutną, ale również obcą, był okupantem, lokalną odmianą gestapo.
W dniach rewolucji manifestanci idący ulicami Teheranu śpiewają pełną ekspresji i patosu pieśń — Allach Akbar, w której kilka razy powtarza się refren:
Iran, Iran, Iran
Chun-o-marg-o-osjan.
(Iran, Iran, Iran,
to krew, śmierć i bunt).
Jest to tragiczna, ale być może najbardziej trafna definicja Iranu. Od wielu stuleci i bez żadnych wyraźnych przerw.
W tym wypadku daty są ważne. We wrześniu 1978, na cztery miesiące przed swoim odejściem, szach udziela wywiadu korespondentowi tygodnika „Stern”. Mija właśnie dwadzieścia lat od chwili, kiedy szach powołał do istnienia i działania Savak.
„Jaka jest liczba więźniów politycznych w Iranie?
Szach: — Co pan rozumie przez więźniów politycznych? Ale domyślam się, o co panu chodzi, mniej niż tysiąc.
Czy jest pan pewien, że żaden z nich nie był torturowany?
Szach: — Właśnie wydałem polecenie, aby wstrzymać tortury”.
Zdjęcie zrobione w Teheranie 23 grudnia 1973: szach, otoczony zaporą mikrofonów, przemawia na sali wypełnionej tłumem dziennikarzy. Mohammed Reza, którego zwykle cechują staranne maniery i wystudiowana powściągliwość, tym razem nie umie ukryć swojej emocji, swojego przejęcia, a nawet — notują to reporterzy — rozgorączkowania. W istocie, chwila jest ważna i brzemienna w skutki dla całego świata, gdyż szach ogłasza właśnie nowe ceny ropy naftowej. W niespełna dwa miesiące cena ropy wzrosła czterokrotnie i Iran, któremu eksport tego surowca przyniósł pięć miliardów dolarów rocznego dochodu, teraz będzie ich otrzymywać dwadzieścia. Dodajmy, że jedynym dysponentem tej gigantycznej masy pieniędzy będzie sam szach. W swoim jedynowładczym królestwie może on z nimi zrobić, co chce — może wrzucić je do morza, wydać na lody albo zamknąć w złotej szkatule. Trudno więc dziwić się ekscytacji, jakiej w tym momencie ulega monarcha, gdyż nikt z nas nie wie, jakby zachował się, gdyby nagle znalazł w kieszeni dwadzieścia miliardów dolarów, a ponadto wiedział, że co roku będzie przybywać mu następnych dwadzieścia, a potem nawet więcej. I trudno dziwić się, że z szachem stało się to, co się stało, to znaczy, że stracił głowę. Miast zebrać rodzinę, wiernych generałów i zaufanych doradców, aby wspólnie zastanowić się, jak spożytkować rozsądnie taki majątek, szach, któremu — jak twierdzi — objawiła się nagle świetlana wizja, ogłasza wszystkim, że w ciągu jednego pokolenia uczyni z Iranu (który jest krajem zacofanym, nie urządzonym, w połowie analfabetycznym i bosonogim) piąte mocarstwo świata. Zarazem monarcha rzuca pociągające hasło dobrobytu dla wszystkich, które rozbudza w ludziach wielkie nadzieje. Z początku nie wydają się im one tak całkowicie płonne, gdyż wszyscy wiedzą, że szach dostał naprawdę duże pieniądze.
W kilka dni po konferencji prasowej, którą oglądamy na fotografii, monarcha udziela wywiadu wysłannikowi tygodnika „Spiegel”, któremu mówi:
— Za dziesięć lat będziemy żyć na tym samym poziomie, na jakim żyjecie wy Niemcy, Francuzi, Anglicy.
— Czy myśli pan — pyta z niedowierzaniem wysłannik — że uda się to zrobić w ciągu dziesięciu lat?
— Tak, oczywiście.
— Ależ — mówi oszołomiony korespondent — Zachód potrzebował wielu generacji, aby osiągnąć swój obecny poziomi Czy będzie pan w stanie to przeskoczyć?
— Oczywiście.
Myślę o tym wywiadzie teraz, gdy szacha nie ma już w Iranie i kiedy brnę w nieprawdopodobnym błocie i gnoju wśród nędznych lepianek małej wioski pod Shirazem, otoczony gromadą półnagich i zziębniętych dzieci, a przed jedną z chat jakaś kobieta lepi z bydlęcego nawozu okrągłe placki, które (w tym kraju nafty i gazu!) po wyduszeniu będą służyć w domu za jedyny opał; otóż kiedy idę tak przez ową smutną, średniowieczną wieś i wspominam ten wywiad, od którego minęło już kilka lat, przychodzi mi do głowy najbanalniejsza ze wszystkich refleksja, ta mianowicie, że nie ma takiego nonsensu, którego umysł ludzki nie byłby zdolny wymyślić.
Na razie jednak szach zamyka się w pałacu, skąd wydaje setki decyzji, które wstrząsną Iranem, a po pięciu latach jego samego doprowadzą do klęski. Nakazuje podwoić wydatki na inwestycje, rozpocząć wielki import technologii i stworzyć trzecią pod względem poziomu technicznego armię świata. Poleca sprowadzić urządzenia najbardziej nowoczesne, szybko je instalować i uruchamiać. Nowoczesne maszyny dadzą nowoczesny produkt, Iran zarzuci świat najlepszymi wyrobami. Postanawia budować elektrownie atomowe, zakłady wyrobów elektronicznych, huty i wszelkie fabryki. Po czym, ponieważ w Europie panuje pyszna zima, wyjeżdża na narty do St. Moritz. Ale urocza i elegancka rezydencja szacha w St. Moritz nagle przestała być zakątkiem ciszy i miejscem odosobnienia. Bo w tym czasie wiadomość o nowym Eldorado poszła już w świat i wywołała poruszenie w stolicach. Taka ilość pieniędzy działa na każdą wyobraźnię, więc też wszyscy od razu policzyli, jaki kapitał można by zbić w Iranie. Przed szwajcarską rezydencją szacha zaczęła ustawiać się kolejka premierów i ministrów skądinąd szacownych i zasobnych rządów z poważnych i znanych krajów. Szach siedział w fotelu, grzał ręce przy kominku i wsłuchiwał się w potok propozycji, ofert i deklaracji. Cały świat miał teraz u swoich stóp. Miał przed sobą pochylone głowy, zgięte karki i wyciągające się dłonie. No widzicie, mówił do premierów i ministrów, nie umiecie się rządzić i dlatego nie macie pieniędzy! Pouczał Londyn i Rzym, dawał rady Paryżowi, strofował Madryt. Świat wszystkiego wysłuchiwał korniej połykał najbardziej gorzkie piguły, bo miał oczy zwrócone w stronę połyskującej piramidy złota, która piętrzyła się na pustyni irańskiej. Ambasadorzy rezydujący w Teheranie mieli urwanie głowy, ponieważ kancelarie zarzucały ich dziesiątkami depesz na temat pieniędzy: ile szach może dać nam pieniędzy? Kiedy i na jakich warunkach? Powiedział, że nie da? Niechże ekscelencja nalega! Oferujemy gwarantowane usługi i zapewniamy życzliwą prasę! W poczekalniach najmniejszych nawet ministrów szacha nieustanny ścisk i przepychanka, gorączkowe spojrzenia i spocone ręce, żadnej elegancji i powagi. A przecież ci, którzy tłoczą się, pociągają innych za rękaw, prychają na sąsiadów z wściekłością, krzyczą, że — tu jest kolejka! to prezesi światowych spółek, dyrektorzy wielkich koncernów, delegaci znanych firm i przedsiębiorstw, wreszcie przedstawiciele mniej lub bardziej szanowanych rządów. Jedni przez drugich proponują, oferują, zachwalają a to fabrykę samolotów, a to samochodów, a to telewizorów, a to zegarków. A obok tych znamienitych i — w normalnych warunkach dystyngowanych lordów światowego kapitału i przemysłu ciągną do Iranu całe ławice pomniejszych płotek, drobnych spekulantów i kanciarzy, speców od złota i drogich kamieni, od dyskotek i striptease’u, od opium, od barów, od strzyżenia brzytwą i wchodzenia na falę, ciągną tacy, co potrafią zrobić perską wersję „Playboya”, tacy, którzy urządzą show w stylu Las Vegas, i ci, którzy rozkręcą ruletkę lepszą niż w Monte Carlo. Wkrótce będzie można stanąć na ulicy w Teheranie i czytać rozwieszone wokół reklamy i szyldy: Jimmy’s Night Club, Holiday Barber Shop, Best Food in the World, New York Cinema, Discreete Corner. Dokładnie jakby szło się Broadwayem albo londyńskim Soho. Tym, którzy teraz drzwiami i oknami walą do Iranu, gdzieś jeszcze na europejskich lotniskach jacyś zakapturzeni studenci próbują wcisnąć zwinięte ulotki o tym, że w ich kraju ludzie umierają od tortur, że nie można ustalić, czy żyje wielu z tych, którzy zostali porwani przez Savak, ale co to kogo obchodzi, kiedy nadarza się okazja, żeby naładować swoje kieszenie, tym bardziej że wszystko odbywa się pod wzniosłym hasłem budowania Wielkiej Cywilizacji ogłoszonym przez szacha. Tymczasem szach wraca z zimowych wczasów wypoczęty i zadowolony, wreszcie wszyscy naprawdę go chwalą, cały świat pisze o nim jak najlepiej, wynosi jego zasługi ciągle podkreślając, że wszędzie jak okiem sięgnąć tyle kłopotów i nawet pełno wszelkiej grandy, a w Iranie — nic, tam sprawy idą doskonale, cały kraj w blasku postępu i nowoczesności, tam więc jeździć i przykład brać, tam patrzeć, jak to oświecony monarcha nie zniechęcając się ciemnotą i oberwaństwem swojego ludu do wspinaczki go zachęca, aby czym prędzej chciał się otrząsnąć z biedy i zabobonu i nie szczędząc potu wdrapywał się na poziom Francji i Anglii.