— Czy zdaniem Waszej Wysokości — pyta wysłannik „Spiegla” — przyjęty przez pana model rozwoju najbardziej odpowiada współczesności?
— Jestem o tym przekonany — odpowiada szach.
Niestety, zadowolenie monarchy nie będzie trwać długo. Rozwój to zdradliwa rzeka, o czym przekona się każdy, kto wstąpi w jej nurt. Na powierzchni woda płynie gładko i wartko, ale wystarczy, żeby sternik ruszył swoją łodzią beztrosko i z nadmierną pewnością siebie, a wnet zobaczy, ile w tej rzece groźnych wirów i rozległych mielizn. W miarę jak łódź zacznie coraz częściej natrafiać na te zasadzki, twarz sternika będzie się wydłużać. Jeszcze podśpiewuje i pohukuje dla dodania animuszu, ale już w głębi duszy lęgnie się czerw goryczy i zawodu, że niby jeszcze się płynie, ale już się stoi, niby łódź rusza się, ale tkwi w miejscu: dziób osiadł na mieliźnie. To wszystko jednak nastąpi później. Na razie szach dokonał na świecie miliardowych zakupów i ze wszystkich kontynentów popłynęły w kierunku Iranu statki pełne towaru. Ale kiedy dotarły do Zatoki okazało się, że Iran nie ma portów (o czym szach nie wiedział). To znaczy, są porty ale małe i stare, niezdolne przyjąć takiej masy ładunków. Kilkaset statków stało w morzu czekając swojej kolejki, stało często pół roku. Za te przestoje Iran płacił towarzystwom okrętowym miliard dolarów rocznie. Stopniowo jakoś rozładowywano statki, ale wtedy okazało się, że Iran nie ma magazynów (o czym szach nie wiedział). Na otwartym powietrzu, na pustyni, w koszmarnym tropikalnym upale leżało milion ton wszelkiego towaru, z czego połowa nadawała się tylko do wyrzucenia, bo była tam i żywność, i różne nietrwałe chemikalia. Cały sprowadzony towar trzeba było teraz wieźć w głąb kraju, ale wówczas okazało się, że Iran nie ma transportu (o czym szach nie wiedział). To znaczy jest trochę samochodów i wagonów, ale to ledwie kruszyna w stosunku do potrzeb. Sprowadzono więc z Europy dwa tysiące ciężarówek, ale wtedy okazało się, że Iran nie ma kierowców (o czym szach nie wiedział). Po wielu naradach posłano samoloty, które przywiozły z Seulu kierowców południowokoreańskich. Ciężarówki ruszyły i zaczęły przewozić ładunki. Aliści kierowcy nauczywszy się kilku słów po persku szybko dowiedzieli się, że płacą im o połowę mniej niż kierowcom irańskim. Oburzeni, porzucili ciężarówki i wrócili do Korei. Samochody te, już dziś bezużyteczne, stoją nadal na pustyni, na drodze prowadzącej z Bander Abbas do Teheranu, przysypane piaskiem. Z czasem jednak z pomocą zagranicznych firm transportowych przewieziono do miejsc przeznaczenia zakupione w świecie fabryki i maszyny. Przyszła więc pora, żeby zacząć montaż. Ale wtedy okazało się, że Iran nie ma inżynierów i techników (o czym szach nie wiedział). Logicznie biorąc ktoś, kto postanawia stworzyć Wielką Cywilizację, powinien zacząć od ludzi, od tego, żeby przygotować kadrę fachowców, żeby stworzyć własną inteligencję. Ale właśnie takie rozumowanie było nie do przyjęcia! Otworzyć nowe uniwersytety, otworzyć politechnikę? Każda taka uczelnia to gniazdo szerszeni. Każdy student to buntownik, warchoł i wolnomyśliciel. Gzy można dziwić się szachowi, że nie chciał kręcić bata na własną skórę? Monarcha miał lepszy sposób — trzymał większość swoich studentów z dala od Iranu. Pod tym względem kraj ten był światowym unikatem. Ponad sto tysięcy młodych ludzi studiowało w Europie i Ameryce. Kosztowało to Iran wielokrotnie więcej niż tworzenie własnych uczelni. Ale w ten sposób reżim zapewniał sobie względny spokój i bezpieczeństwo. Większość tej młodzieży nigdy nie wracała. W San Francisco i w Hamburgu jest dzisiaj więcej irańskich lekarzy niż w Tebrizie i Meszhedzie. Nie wracali, mimo wysokich płac oferowanych przez szacha: bali się Savaku i nie chcieli dłużej całować nikogo w buty. Była to od lat wielka tragedia tego kraju. Dyktatura szacha, jej represje i prześladowania skazywały najlepszych ludzi Iranu, największych pisarzy, uczonych i myślicieli na emigrację, na milczenie lub na kajdany. Wykształconego Irańczyka łatwiej było spotkać w Marsylii czy w Brukseli niż w Hamadanie lub Qazvinie. Irańczyk w Iranie nie mógł czytać książek swoich świetnych pisarzy (bo wychodziły one tylko za granicą), nie mógł oglądać filmów swoich wybitnych reżyserów (bo nie wolno było ich pokazywać w kraju), nie mógł słuchać głosu swoich intelektualistów (bo byli oni skazani na milczenie). Z woli szacha ludziom pozostawał wybór między Savakiem a mułłami. I, oczywiście, wybrali mułłów. Jeżeli mówi się o upadku jakiejś dyktatury (a reżim szacha był dyktaturą szczególnie brutalną i perfidną), nie można mieć złudzeń, że wraz z jej likwidacją cały system kończy się i znika jak zły sen. Owszem, kończy się fizyczne istnienie systemu. Ale jego skutki psychiczne, społeczne pozostają, żyją i przez długie lata dają o sobie znać, a nawet mogą przetrwać w postaci podświadomie kontynuowanych zachowań. Dyktatura niszcząc inteligencję i kulturę pozostawia po sobie puste i martwe pole, na którym nieprędko wyrośnie drzewo myśli. Na to wyjałowione pole wychodzą z ukrycia, z zakamarków, ze szczelin nie zawsze ci, którzy są najlepsi, ale często ci, którzy okazali się najsilniejsi, nie zawsze ci, którzy wniosą i stworzą nowe wartości, ale raczej ci, którym twarda skóra i wewnętrzna odporność ułatwiły przetrwanie. W takich wypadkach historia zaczyna obracać się w tragicznym, błędnym kole i potrzeba niekiedy całej epoki, aby mogła z niego się wyrwać. Jednakże w tym miejscu musimy zatrzymać się, a nawet cofnąć o kilka lat, ponieważ wyprzedzając wypadki już zburzyliśmy Wielką Cywilizację, a przecież najpierw mamy ją zbudować. Wszelako jak tu budować, skoro nie ma fachowców, a naród, choćby i garnął się do kształcenia, nie ma gdzie się uczyć? Żeby spełnić wizję szacha, trzeba było zatrudnić natychmiast co najmniej siedemset tysięcy specjalistów. Znaleziono wyjście najprostsze i najbardziej bezpieczne — będziemy sprowadzać ich z zagranicy. Sprawa bezpieczeństwa była tu argumentem wielkiej wagi, gdyż jest oczywiste, że obcy człowiek nie będzie organizować spisków i buntów, nie będzie kontestować czy obruszać się na Savak, ponieważ chodzi mu o to, aby wykonać swoją pracę, zarobić pieniądze i wyjechać. Na świecie w ogóle ustałyby wszelkie rewolucje, gdyby na przykład ludzie z Ekwadoru budowali Paragwaj, a Hindusi — Arabię Saudyjską. Zamieszać, wymieszać, przesiedlić, rozproszyć, a będzie spokój. Tak więc zaczynają ściągać do Iranu dziesiątki tysięcy cudzoziemców. Na lotnisku w Teheranie ląduje samolot za samolotem. Przyjeżdżają gosposie domowe z Filipin, hydraulicy z Grecji, elektrycy z Norwegii, księgowi z Pakistanu, mechanicy z Włoch, wojskowi ze Stanów Zjednoczonych. Oglądamy zdjęcia szacha z tego okresu — szach w rozmowie z inżynierem z Monachium, szach w rozmowie z majstrem z Mediolanu, szach w rozmowie z dźwigowym z Bostonu, szach w rozmowie z technikiem z Kuźniecka. A kim są ci jedyni Irańczycy, których widzimy na zdjęciu? To ministrowie i ludzie z Savaku ochraniający monarchę. Natomiast Irańczycy, których nie widzimy na zdjęciu, patrzą na wszystko coraz bardziej rozszerzającymi się oczami. Przede wszystkim ta cudzoziemska armia, samą siłą swojej fachowości, siłą tego, że potrafi naciskać odpowiednie guziki, przekładać odpowiednie dźwignie, łączyć odpowiednie kable, choćby zachowywała się najbardziej skromnie (jak to było w wypadku naszej małej grupki specjalistów), zaczyna dominować, zaczyna wpędzać Irańczyków w kompleks niższości. Obcy umie, a ja nie potrafię. Irańczycy to naród dumny i niezmiernie wrażliwy na punkcie swojej godności. Irańczyk nie przyzna się, że czegoś nie potrafi, jest to dla niego wielki wstyd — utrata twarzy. Będzie cierpiał, będzie zgnębiony, w końcu zacznie nienawidzić. Irańczyk szybko zrozumiał myśl, która przyświecała szachowi — wy tam sobie siedźcie w cieniu meczetów i pasajcie owce, bo nim z was coś wyrośnie, minie stulecie, a ja przecież muszę z Amerykanami i Niemcami zbudować w dziesięć lat światowe imperium. Dlatego Irańczycy przyjęli Wielką Cywilizację przede wszystkim jako wielkie upokorzenie. Ale to, oczywiście, dopiero część sprawy. Zaraz bowiem zaczynają krążyć wieści, ile to ci fachowcy zarabiają kraju, w którym dla wielu chłopów dziesięć dolarów jest majątkiem (chłop otrzymywał za swój towar pięć procent tej ceny, za jaką był on później sprzedawany w mieście na rynku). Największy szok wywołują pensje oficerów amerykańskich sprowadzanych przez szacha. Często wynoszą one sto pięćdziesiąt albo dwieście tysięcy dolarów rocznie. Po czterech latach pobytu w Iranie oficer wyjeżdża mając w kieszeni pół miliona dolarów. Inżynierowie są płatni o wiele gorzej, ale myślenie irańskie o dochodach cudzoziemców jest kształtowane przez ten pułap amerykański. Można sobie wyobrazić, jak przeciętny Irańczyk, który nie może związać końca z końcem, wielbi szacha i jego Cywilizację, co czuje, kiedy w swojej własnej ojczyźnie jest ciągle popychany, pouczany, wykpiwany przez wielu tych obcych mu ludzi, którzy — nawet jeśli tego nie manifestują — mają przekonanie o swojej wyższości. W końcu jednak z pomocą cudzoziemską część fabryk została zbudowana, ale wtedy okazało się, że nie ma elektryczności (o czym szach nie wiedział). To znaczy, dokładniej mówiąc, nie mógł nawet wiedzieć, gdyż szach czytał statystyki, a z nich wynikało, że prąd jest I była to prawda, tylko statystyki wykazywały, że jest dwa razy więcej prądu, niż było go w rzeczywistości. Tymczasem szach miał już nóż na gardle, chciał koniecznie eksportować wyroby przemysłowe, a to z tego powodu, że mając tak fantastyczne pieniądze nie tylko wydał je co do grosza, ale coraz bardziej zapożyczał się na prawo i lewo. A po cóż Iran pożyczał? Bo musiał wykupywać akcje wielkich koncernów zagranicznych, amerykańskich, niemieckich, różnych. Ale czy było to naprawdę konieczne? Tak, było to konieczne, ponieważ szach musiał rządzić światem. Od kilku lat szach wszystkich pouczał, udzielał rad Szwedom i Egipcjanom, ale teraz potrzebował jeszcze siły realnej. Wieś irańska tonęła w błocie i paliła bydlęcym łajnem, ale jakie miało to znaczenie, skoro w szachu rozwinęły się światowe ambicje?