Właściwie nie jest to fotografia, lecz reprodukcja olejnego obrazu, na którym malarz panegirysta przedstawił szacha w pozie á la Napoleon (kiedy to cesarz Francji siedząc na koniu dowodzi jedną ze swoich zwycięskich bitew). Zdjęcie to było rozpowszechniane przez irańskie ministerstwo informacji (notabene kierowane przez Savak), musiało więc mieć aprobatę monarchy, który lubił tego rodzaju porównania. Dobrze skrojony mundur, podkreślający zgrabną, wysportowaną sylwetkę Mohammeda Rezy, oszałamia bogactwem szamerunku, ilością orderów i wymyślnym układem rozwieszonych na piersi sznurów. Na tym obrazie oglądamy szacha w jego najbardziej ulubionej roli — wodza armii. Szach bowiem, owszem, troszczy się o poddanych, zajmuje się przyspieszonym rozwojem itp., ale są to wszystko uciążliwe obowiązki wynikające z faktu, że jest przecież ojcem narodu, natomiast jego prawdziwym hobby, jego rzeczywistą pasją jest właśnie armia. Nie była to namiętność tak zupełnie bezinteresowna. Armia stanowiła zawsze główną podporę tronu, a w miarę upływu lat coraz bardziej podporę jedyną. W momencie kiedy armia rozsypała się — szach przestał istnieć. Jednakże waham się, czy w ogóle używać określenia — armia, gdyż prowadzi ono do mylnych skojarzeń. W naszej tradycji armia była związkiem ludzi, którzy przelewali krew za wolność naszą i waszą, bronili granic, walczyli o niepodległość, odnosili zwycięstwa, okrywając chwałą bojowe sztandary, lub doznawali tragicznych klęsk, po których zaczynały się lata cierpień całego narodu.
Nic podobnego nie da się powiedzieć o armii obu szachów Pahlavi. Miała ona jedyną okazję wystąpienia w roli obrońcy ojczyzny (w 1941), ale wtedy właśnie na widok pierwszego obcego żołnierza skwapliwie podała tyły i rozpierzchła się po domach. Natomiast przedtem i potem armia ta ochoczo prezentowała swoją silę w zupełnie innych okolicznościach, a mianowicie masakrując (często bezbronne) mniejszości narodowe i równie bezbronne manifestacje ludności. Słowem armia ta była niczym innym, jak narzędziem wewnętrznego terroru, rodzajem skoszarowanej policji. I tak jak historię naszego oręża wyznaczały ongiś wielkie bitwy pod Grunwaldem, Cecora, Racławicami czy Olszynką Grochowską, tak historię armii Mohammeda Rezy wyznaczają wielkie masakry dokonywane na własnym narodzie (Azerbejdżan — 1946, Teheran — 1963, Kurdystan — 1967, cały Iran — 1978 itd.). Dlatego wszelki rozwój armii naród przyjmował ze zgrozą i przerażeniem, uważając że w ten sposób szach kręci jeszcze grubszy i bardziej bolesny bat, który wcześniej czy później spadnie ludziom na plecy. Nawet rozdział między wojskiem a policją (było jej osiem rodzajów) miał charakter tylko formalny. Na czele wszystkich typów policji stali generałowie armii — najbliżsi ludzie szacha. Armia, podobnie jak Savak, miała wszystkie przywileje. (Po skończeniu studiów we Francji, opowiada pewien lekarz, wróciłem do Iranu. Poszliśmy z żoną do kina, stanęliśmy w kolejce. Zjawił się podoficer, który omijając wszystkich kupił w kasie bilet. Zwróciłem mu uwagę. Wtedy podszedł i trzasnął mnie w twarz. Musiałem przyjąć to z pokorą, ponieważ sąsiedzi z kolejki ostrzegli mnie, że wszelki protest może skończyć się więzieniem). Tak więc szach, najlepiej czuł się w mundurze i najwięcej czasu poświęcał swojej armii. Od lat jego ulubionym zajęciem było przeglądanie czasopism (których na Zachodzie ukazuje się dziesiątki), poświęconych nowym rodzajom broni, reklamowanym przez różne firmy i wytwórnie. Mohammed Reza wszystkie te pisma prenumerował i pilnie czytał. Przez szereg lat, nie mając tyle pieniędzy, aby zakupić każdą śmiercionośną zabawkę, która przypadła mu do gustu, mógł tylko w czasie owych fascynujących lektur pogrążać się w marzenia i liczyć, że Amerykanie dadzą mu to jakiś czołg, to samolot. Amerykanie rzeczywiście dawali dużo, jednakże zawsze znalazł się jakiś senator, który podnosił wrzawę i krytykował Pentagon, że wysyła szachowi zbyt wiele broni, i wówczas na jakiś okres dostawy ustawały. Teraz jednak, kiedy szach dostał wielkie naftowe pieniądze, skończyły się wszystkie kłopoty! Przede wszystkim ową zawrotną sumę dwudziestu miliardów dolarów (rocznie) podzielił mniej więcej po połowie: dziesięć miliardów — na gospodarkę, drugie dziesięć — na armię (tu należy dodać, że w armii znajdował się zaledwie jeden procent ludności). Następnie monarcha pogrążył się jeszcze głębiej niż zwykle w lekturze czasopism i prospektów zbrojeniowych, a w świat popłynął z Teheranu strumień najbardziej fantastycznych zamówień. Ile czołgów ma Wielka Brytania? Półtora tysiąca. Dobrze, mówi szach, zamawiam dwa tysiące. Ile dział ma Bundeswehra? Tysiąc. Dobrze, zamawiamy półtora tysiąca. Ale dlaczego zawsze więcej niż British Army i Bundeswehra? Bo musimy mieć trzecią armię na świecie. Trudno, nie możemy mieć pierwszej ani drugiej, ale trzecią — tak, trzecią możemy i musimy. I oto znowu w stronę Iranu płyną statki, lecą samoloty i toczą się samochody ciężarowe wioząc najnowocześniejszą broń, jaką ludzie wynaleźli i wyprodukowali. Wkrótce (bo o ile z wybudowaniem fabryk były kłopoty, to z dostawą czołgów sprawy wyglądają jak najlepiej) Iran przemienia się w wielki teren wystawowy wszelkich typów broni i sprzętu wojennego. Właśnie wystawowy, bo w kraju nie ma magazynów, składów, hangarów, żeby to wszystko schować i zabezpieczyć. Widok jest rzeczywiście niebywały. Kiedy jedzie się dziś z Shirazu do Isfahanu, w pewnym miejscu przy szosie, po prawej stronie, na pustyni stoją setki helikopterów. Bezczynne maszyny stopniowo zasypuje piasek. Nikt tego terenu nie pilnuje, ale też nie jest to potrzebne, nie ma takich, którzy potrafiliby uruchomić helikopter. Całe pola porzuconych armat stoją pod Qom, pola porzuconych czołgów można obejrzeć koło Ahyazu. Jednakże wyprzedzamy zdarzenia. Na razie w Iranie jest jeszcze Mohammed Reza, który ma teraz program wypełniony do ostatniej minuty. Bo arsenał monarchy rośnie z dnia na dzień, a ciągle przybywa coś nowego — to rakiety, to radary, to myśliwce, to wozy pancerne. Jest tego wszystkiego bardzo dużo, zaledwie w ciągu roku budżet wojenny Iranu wzrósł pięciokrotnie, z dwóch do dziesięciu miliardów dolarów, a szach już obmyśla dalszą zwyżkę. Monarcha jeździ, lustruje, ogląda, dotyka. Przyjmuje meldunki, raporty, słucha objaśnień, do czego służy ta oto dźwignia, co się stanie, jeżeli nacisnąć ten oto czerwony guzik. Szach słucha, kiwa głową. Dziwne jednak twarze wyglądają spod okapów hełmów bojowych, z owalu pilotek lotniczych i pancernych. Jakieś bardzo białe, z jasnym zarostem, a czasem zupełnie czarne, murzyńskie. Ależ tak, toć to po prostu Amerykanie! Bo przecież ktoś musi tymi samolotami latać, ktoś musi radarem sterować, ktoś ustawiać celowniki, a wiemy, że Iran nie ma licznej kadry techników nie tylko w cywilu, ale również w wojsku. Kupując najbardziej wyszukany sprzęt, szach musiał sprowadzić drogich amerykańskich specjalistów wojskowych, którzy potrafią się nim posłużyć. W ostatnim roku jego panowania przebywało ich w Iranie około czterdziestu tysięcy. Co trzecie nazwisko na oficerskiej liście płac było amerykańskie. W wielu formacjach technicznych oficerów irańskich można było policzyć na palcach. Ale nawet armia amerykańska nie miała takiej liczby ekspertów, jakiej domagał się szach. Oto któregoś dnia monarcha oglądając prospekty firm zbrojeniowych wpadł w zachwyt na widok najnowszego niszczyciela Spruance. Cena jednego egzemplarza wynosiła trzysta trzydzieści osiem milionów dolarów. Szach natychmiast zamówił cztery. Niszczyciele przypłynęły do portu Bender Abbas, ale załogi amerykańskie musiały wrócić do kraju, gdyż Stany Zjednoczone same nie mają dostatecznej liczby marynarzy do obsługi tych okrętów. Owe niszczyciele niszczeją do dziś w porcie Bender Abbas. Innego dnia zachwyt szacha wzbudził prototyp bombowca myśliwskiego F-16. Od razu postanowił zakupić dużą partię. Ale Amerykanie to biedota, nie stać ich na nic porządnego i teraz też zdecydowali zarzucić produkcję bombowca, gdyż jego cena wydawała im się zbyt wysoka — dwadzieścia sześć milionów dolarów za egzemplarz. Na szczęście szach uratował sprawę i postanowił wesprzeć swoich ubogich przyjaciół. Wysłał im zamówienie na sto sześćdziesiąt tych samolotów załączając czek na sumę trzech miliardów ośmiuset milionów dolarów. Dlaczegóż by z tych zawrotnych sum nie odjąć choćby jednego miliona, żeby zakupić kilka autobusów miejskich dla mieszkańców Teheranu? Ludzie w stolicy czekają godzinami na autobus, a potem godzinami jadą do pracy. Autobusów miejskich? A jaka to wielkość tkwi w autobusie miejskim? Jakiż to blask potęgi może promieniować z takiego autobusu? A gdyby tak z tych miliardów odjąć jeden milion, żeby w kilku wioskach zbudować studnie? Studnie? A któż to będzie jeździł do tych wiosek oglądać studnie? Te wioski w górach, daleko, nikomu nie zechce się zwiedzać ich i podziwiać. Załóżmy, że zrobimy album, który pokazuje Iran jako piąte mocarstwo. W albumie zamieszczamy zdjęcie wioski, w której stoi studnia. Ludzie w Europie będą zastanawiać się, co z takiej fotografii wynika? Nic. Po prostu widać wioskę, w której stoi studnia. Natomiast jeżeli zamieścimy zdjęcie monarchy ustawiając w tle szeregi odrzutowców (jest bardzo dużo takich fotografii), wszyscy pokiwają głową z podziwem i powiedzą, rzeczywiście, trzeba przyznać, że ten szach zrobił coś niebywałego! Tymczasem Mohammed Reza znajduje się w swoim gabinecie sztabowym. Widziałem w telewizji reportaż z tego gabinetu. Jedną ścianę zajmuje olbrzymia mapa świata. W znacznej odległości od mapy stoi głęboki, rozłożysty fotel, a obok stolik i trzy telefony. Zwraca uwagę, że w całym pomieszczeniu nie ma żadnych innych mebli. Nie ma więcej foteli ani krzeseł. Tutaj przebywał sam. Siadał w fotelu i przyglądał się mapie. Wyspy w cieśninie Ormuz. Już zdobyte, zajęte przez jego wojsko. Oman. Tam znajdują się jego dywizje. Somalia. Udzielił jej pomocy wojskowej. Zair. Też udzielił pomocy. Dał kredyty Egiptowi i Maroku. Europa. Tu miał kapitały, banki, udziały w wielkich koncernach. Ameryka. Tu też wykupił dużo udziałów, miał coś do powiedzenia. Iran rozrastał się, ogromniał, zdobywał pozycje na wszystkich kontynentach. Ocean Indyjski. Tak, przyszedł moment, aby umocnić wpływy na Oceanie Indyjskim. Tej sprawie zaczął poświęcać coraz więcej czasu.