Los szyitów jest w istocie pod każdym względem tragiczny, a to poczucie tragizmu, krzywdy dziejowej i nieustannie towarzyszącego im nieszczęścia jest głęboko zakodowane w świadomości szyity. Są na świecie społeczności, którym od wieków nic się nie udaje, wszystko jakoś rozłazi się w rękach, co zabłyśnie promyk nadziei, to zaraz zgaśnie, wszystkie wiatry mają z przeciwnej strony, słowem ludy te wydają się być naznaczone jakimś fatalnym piętnem. Tak jest właśnie w wypadku szyitów. Może dlatego sprawiają wrażenie śmiertelnie poważnych, napiętych, zawzięcie obstających przy swojej racji i niepokojąco, nawet groźnie pryncypialnych, a także (oczywiście jest to tylko wrażenie) — smutnych.
Od chwili, kiedy szyici (stanowiący zaledwie jedną dziesiątą muzułmanów, gdyż pozostali są sunnitami) przechodzą do opozycji, zaczynają się ich prześladowania. Do dziś żyją oni wspomnieniami kolejnych pogromów, jakich ofiarą padali na przestrzeni dziejów. Zamykają się więc w gettach, żyją w obrębie własnej komuny, porozumiewają się przy pomocy sobie tylko zrozumiałych znaków i wypracowują konspiracyjne formy zachowania. Ale ciosy nadal spadają na ich głowy. Szyici są hardzi, są inni niż pokorna, sunnicka większość, przeciwstawiają się władzy oficjalnej (która od purytańskich czasów Mahometa obrosła już w przepych i bogactwo), występują przeciw obowiązującej ortodoksji, a więc nie mogą być tolerowani.
Stopniowo zaczynają poszukiwać miejsc bardziej bezpiecznych, które dawałyby większą szansę przetrwania. W tamtych czasach trudnej i powolnej komunikacji, w których odległość, przestrzeń odgrywają rolę skutecznego izolatora, ściany odgradzającej, szyici starają się wynieść możliwie daleko od centrum władzy (które znajduje się w Damaszku, później w Bagdadzie). Rozpraszają się po świecie, wędrują przez góry i pustynie, krok po kroku schodzą do podziemia. W ten sposób powstaje trwająca do dzisiaj w świecie islamskim diaspora szyicka. Epopea szyitów, pełna aktów niesłychanych wyrzeczeń, odwagi i hartu ducha, zasługuje na osobną książkę. Część tych wędrujących komun szyickich udaje się na wschód. Przeprawiają się przez Tygrys i Eufrat, przez góry Zagros i docierają na pustynną wyżynę irańską.
W czasie tym Iran, wyczerpany, wyniszczony wiekowymi wojnami z Bizancjum, jest świeżo podbity przez Arabów, którzy zaczynają krzewić nową wiarę — islam. Proces ten odbywa się powoli i w atmosferze walki. Dotychczas Irańczycy mieli oficjalną religię (zoroastryzm) związaną z panującym reżimem (Sassanidów), a teraz usiłuje się narzucić im inną oficjalną religię, związaną z nowym (w dodatku obcym) panującym reżimem — sunnicki islam. Trochę to jak z deszczu pod rynnę.
Ale w tym właśnie momencie pojawiają się w Iranie strudzeni, biedni, nieszczęśliwi szyici, na których widać ślady całej odbytej gehenny. Irańczycy dowiadują się teraz, że ci szyici to muzułmanie, w dodatku (jak sami twierdzą) jedyni prawowici muzułmanie, jedyni nosiciele czystej wiary, za którą gotowi są oddać życie. No dobrze, pytają Irańczycy, a ci wasi bracia Arabowie, którzy nas podbili? Bracia? wykrzykują z oburzeniem szyici, toż to przecież sunnici, uzurpatorzy, nasi prześladowcy. Zamordowali Alego i zagarnęli władzę. Nie, my ich nie uznajemy. Jesteśmy w opozycji! Po tym oświadczeniu szyici pytają, czy mogą odpocząć po trudach długiej wędrówki, i proszą o dzban chłodnej wody.
To oświadczenie bosonogich przybyszów naprowadza myśl Irańczyków na bardzo ważny trop. Aha, to znaczy można być muzułmaninem, ale niekoniecznie muzułmaninem reżimowym. Co więcej, z tego, co mówią, wynika, że można być muzułmaninem opozycyjnym! I że wtedy nawet jest się muzułmaninem lepszym! Podobają im się ci biedni i pokrzywdzeni szyici. Irańczycy w tym czasie też są biedni i czują się pokrzywdzeni. Są zrujnowani przez wojnę i w ich kraju rządzi najeźdźca. Szybko więc znajdują język z wygnańcami, którzy szukają tu schronienia i liczą na gościnę — zaczynają wsłuchiwać się w ich kaznodziejów i na koniec przyjmować ich wiarę.
W tym zręcznym manewrze, jakiego dokonują Irańczycy, znajduje wyraz cała ich inteligencja i niezależność. Mają oni szczególną umiejętność zachowywania niezależności w warunkach zależności. Przez setki lat Iran był ofiarą podbojów, agresji, rozbiorów, przez wieki był rządzony przez obcych albo przez miejscowe reżimy zależne od obcych potęg, a jednak zachował swoją kulturę i język, swoją imponującą osobowość i tyle siły duchowej, że w sprzyjających sytuacjach potrafił odrodzić się i powstać z popiołów. W ciągu dwudziestu pięciu wieków swojej pisanej historii Irańczycy zawsze, wcześniej czy później, umieli wyprowadzić w pole tych, którzy sądzili, że będą rządzić nimi bezkarnie. Czasem muszą w tym celu posłużyć się bronią powstań i rewolucji i płacą wówczas tragiczną daninę krwi. Czasem stosują taktykę biernego oporu, ale uprawianą w sposób niebywale konsekwentny, skrajny. Kiedy mają już dosyć władzy, która stała się nieznośna, której dłużej zdecydowanie nie chcą tolerować, wówczas cały kraj nieruchomieje, cały naród znika, jakby zapadł się pod ziemię. Władza rozkazuje, ale nie ma kto słuchać, marszczy brwi, ale nikt na to nie patrzy, krzyczy, ale jest to głos wołającego na puszczy. I wówczas władza rozsypuje się jak domek z kart. Najczęściej jednak stosowanym przez nich zabiegiem jest zasada wchłaniania, asymilacji, asymilacji czynnej, takiej, która oznacza przekuwanie wrażego oręża na własną broń.
I tak też postępują wówczas, kiedy zostali podbici przez Arabów. Chcecie mieć islam, mówią do swoich okupantów, będziecie mieć islam, ale w naszej narodowej formie, w niepodległym, zbuntowanym wydaniu. Będzie to wiara, ale wiara irańska, w której wyrazi się nasz duch, nasza kultura i nasza niezależność. Ta filozofia leży u podstaw decyzji Irańczyków, kiedy przyjmują islam. Przyjmują go, ale w szyickiej odmianie, która w tym czasie jest wiarą pokrzywdzonych i pokonanych, jest narzędziem kontestacji i oporu, ideologią niepokornych, którzy gotowi są cierpieć, ale nie odstąpią od zasad, gdyż chcą zachować swoje odrębność i godność. Szyityzm stanie się dla Irańczyków nie tylko ich narodową religią, lecz również ich azylem i schronieniem, farmą narodowego przetrwania, a także — w odpowiednich momentach — walki i wyzwolenia.
Iran przemienia się w najbardziej niespokojną prowincję imperium muzułmańskiego. Ciągle ktoś tu spiskuje, ciągle jakieś powstania, kręcą się zamaskowani emisariusze, krążą tajne ulotki i pisemka. Przedstawiciele władz okupacyjnych — arabscy gubernatorzy sieją terror, ale jego skutki są odwrotne od zamierzonych. W odpowiedzi na terror oficjalny irańscy szyici przystąpią do walki, ale nie frontalnie, gdyż na to są zbyt słabi. Jednym z elementów społeczności szyickiej stanie się odtąd — jeśli można użyć takiego określenia — margines terrorystyczny. Do dziś dnia te zakonspirowane, małe, ale nie znające lęku i litości organizacje terrorystów sieją postrach w Iranie. Połowa zabójstw w Iranie, jaką przypisuje się ajatollachom, jest wykonywana z wyroku tych ugrupowań. W ogóle uważa się, że szyici pierwsi w historii świata stworzyli teorię i wprowadzili w praktyce terror indywidualny jako metodę walki. Ów wspomniany margines jest produktem walk ideologicznych toczących się wiekami w łonie szyityzmu.
Jak każdą społeczność prześladowaną, skazaną na getto i walczącą o przetrwanie, tak również szyitów cechuje zażartość, ortodoksyjna, obsesyjna, fanatyczna dbałość o czystość doktryny. Człowiek prześladowany, żeby przeżyć, musi zachować niezachwianą wiarę w słuszność swojego wyboru i strzec wartości, które o tym wyborze zdecydowały. Otóż wszystkie schizmy, jakich szyityzm przeżył dziesiątki, miały jeden wspólny mianownik — były to (powiedzielibyśmy) schizmy ultralewicowe. Zawsze znalazł się jakiś fanatyczny odłam, który atakował pozostałą masę współwyznawców oskarżając ją o zanik żarliwości, lekceważenie nakazów wiary, wygodnictwo i oportunizm. Następował rozłam, po czym najgorliwsi spośród schizmatyków chwytali za broń i szli rozprawiać się z wrogami islamu, aby okupić krwią (bo sami często ginęli) zdradę i lenistwo swoich ociągających się braci.