Skąd wszędzie tyle chamstwa? zastanawiał się strwożony Mahmud. Kiedy przyszła jego kolej, otrzymał ankietę, którą musiał wypełnić na miejscu. Wahał się przy każdej rubryce i zauważył, że wszyscy przyglądają mu się podejrzliwie. Przerażony, zaczął pisać nerwowo, niezgrabnie, jakby był półanalfabetą. Poczuł, że pot występuje mu na czoło, i kiedy stwierdził, że zapomniał chusteczki, spocił się jeszcze bardziej.
Po złożeniu ankiety wyszedł pospiesznie i idąc zamyślony ulicą zderzył się z jakimś przechodniem. Tamten zaczął mu głośno wymyślać. Zatrzymało się kilka osób. W ten sposób Mahmud spowodował wykroczenie, ponieważ swoim zachowaniem wywołał zbiegowisko. Było to sprzeczne z prawem, które zabraniało tworzenia wszelkich nieautoryzowanych zgromadzeń. Nadszedł policjant. Mahmud musiał długo tłumaczyć, że chodziło o przypadkowe zderzenie i że w czasie całego zajścia nie wznoszono okrzyków przeciw monarchii. Mimo to policjant spisał jego personalia i wziął do kieszeni tysiąc rialsów.
Wrócił do hotelu zgnębiony. Uświadomił sobie, że jest już zapisany, a nawet — zapisany podwójnie. Zaczął rozmyślać, co się stanie, jeżeli te zapisy gdzieś się spotkają. Potem pocieszył się, że wszystko — być może — zginie w bezdennym bałaganie.
Rano przyszedł brat i po wstępnych powitaniach Mahmud powiedział mu, że został już zapisany. Czy nie będzie rozsądniej, spytał, jeżeli wróci do Londynu. Brat kierował kiedyś poważnym wydawnictwem, które zostało zniszczone przez Savak. Savak cenzurował książki dopiero po wydrukowaniu całego nakładu. Jeżeli książka budziła podejrzenia, wszystkie egzemplarze musiały być oddane na przemiał, a koszty ponosił wydawca. W ten sposób zrujnowano większość wydawnictw. Inne, w kraju zamieszkałym przez trzydzieści pięć milionów ludzi, bały się ryzykować nakład większy niż tysiąc egzemplarzy. Bestseller Wielkiej Cywilizacji — „Jak dbać o swój samochód” — ukazał się w piętnastu tysiącach egzemplarzy, ale na tym zakończono druk, gdyż w rozdziałach o zepsutym silniku, złej wentylacji i wyładowanym akumulatorze Savak dopatrzył się aluzji… do sytuacji w rządzie.
Brat chciał z nim porozmawiać, ale pokazując na żyrandol, telefon, gniazdka kontaktów i lampkę nocną powiedział, żeby wyszli z pokoju, i zaprosił go na wycieczkę podmiejską. Ruszyli starym, zniszczonym samochodem w stronę gór. Zatrzymali się na pustej drodze. Był marzec, wiał lodowaty wiatr i wszędzie leżał śnieg. Stali schowani za wysokim głazem i dygotali z zimna.
(„Wtedy brat powiedział mi, że muszę zostać, bo zaczęła się rewolucja i będę potrzebny. Jaka rewolucja, spytałem, tyś oszalał? Bałem się wszelkich zamieszek, w ogóle nie znoszę polityki. Codziennie ćwiczę jogę, czytam poezje i tłumaczę. Po co mi polityka? Ale brat stwierdził, że niczego nie rozumiem, i zaczął wyjaśniać sytuację. Punktem wyjścia, powiedział, jest Waszyngton, tam rozstrzygają się nasze losy. Właśnie w Waszyngtonie Jimmy Carter mówi teraz o prawach człowieka. Szach nie może tego ignorować! Musi zaprzestać tortur, wypuścić część ludzi z więzienia i stworzyć bodaj pozory demokracji. A to nam na początek wystarczy! Brat był bardzo przejęty, uciszałem go, mimo że w okolicy nie było żywego ducha. Podczas tego spotkania dał mi maszynopis liczący ponad dwieście stron. Był to memoriał naszego pisarza Ali Asąara Dżawadi — list otwarty do szacha. Dżawadi pisał w nim o panującym kryzysie, o zależności kraju i skandalach monarchii. O korupcji, inflacji, represjach i upadku moralnym. Brat powiedział, że dokument ten krąży potajemnie z rąk do rąk i że dzięki odpisom istnieje coraz więcej kopii. Teraz, dodał, czekamy, jak zareaguje szach. Czy Dżawadi pójdzie do więzienia, czy nie. Na razie dostaje pogróżki telefoniczne, ale na tym się kończy. Bywa w kawiarni, będziesz mógł z nim porozmawiać. Odparłem jednak, że boję się spotkań z człowiekiem, którego na pewno obserwują").
Wrócili do miasta. Mahmud, zamknąwszy się w pokoju, przez całą noc czytał memoriał. Dżawadi oskarżał szacha o zniszczenie ducha narodu. Wszelka myśl, pisał, jest tępiona, a najbardziej światli ludzie skazani na milczenie. Kultura znalazła się za kratami albo musiała zejść do podziemia. Ostrzegał, że postępu nie można mierzyć ilością czołgów i maszyn. Miarą postępu jest człowiek, jego poczucie godności i wolności. Mahmud czytał nasłuchując, czy ktoś nie idzie korytarzem.
Następnego dnia martwił się, co zrobić z maszynopisem. Wziął go ze sobą, nie chcąc zostawić w pokoju. Jednakże idąc ulicą uświadomił sobie, że taki plik papieru może wzbudzić podejrzenie. Kupił gazetę i włożył memoriał do środka. Mimo to obawiał się, że w każdej chwili będzie zatrzymany i poddany rewizji. Najgorzej było w recepcji. Nie miał wątpliwości, że musieli tam zwrócić uwagę na pakunek, który zawsze trzymał pod pachą. Na wszelki wypadek postanowił ograniczyć wyjścia i powroty.
Stopniowo zaczął odnajdywać dawnych przyjaciół, kolegów z lat studenckich. Niestety, część już nie żyła, wielu przebywało na emigracji, a kilku w więzieniach. W końcu jednak ustalił szereg aktualnych adresów. Poszedł na uniwersytet, gdzie spotkał Alego Kaidi, z którym kiedyś odbywali wspólnie górskie wycieczki. Kaidi był teraz profesorem botaniki, specjalistą od roślin twardolistnych. Mahmud ostrożnie zapytał go o sytuację w kraju. Pomyślawszy chwilę Kaidi odpowiedział, że od lat zajmuje się wyłącznie roślinami twardolistnymi. Potem zaczął rozwijać ten temat mówiąc, iż obszary, na których występują rośliny twardolistne, wyróżniają się swoistym klimatem. Zimą padają tam deszcze, natomiast lata są suche i gorące. Zimą, wyjaśniał, najlepiej rozwijają się gatunki efemeryczne, czyli terofity i geofity, natomiast latem raczej kserofity, gdyż mają one zdolność ograniczania transpiracji. Mahmud, któremu te określenia nic nie mówiły, zapytał kolegę ogólnikowo, czy można tu oczekiwać wielkich wydarzeń. Kaidi zamyślił się znowu, a po chwili zaczął mówić o wspaniałej koronie, jaką ma cedr atlantycki (Cedrus atlantica). Ale, ożywił się, ostatnio badałem rosnący u nas cedr himalajski (Cedrus deodara) i muszę powiedzieć z radością, że jest jeszcze piękniejszy!
Innego dnia spotkał kolegę, z którym jeszcze w szkole próbowali wspólnie napisać dramat. Kolega był teraz merem miasta Karadż. Pod koniec obiadu, który na zaproszenie mera jedli w dobrej restauracji, Mahmud zapytał go o nastroje społeczeństwa. Mer nie chciał jednak wykroczyć poza sprawy swojego miasta. W Karadżu, powiedział, asfaltują teraz główne ulice. Zaczęli budować kanalizację, której nie ma nawet Teheran. Lawina cyfr i terminów przygniotła Mahmuda, poczuł niestosowność swojego pytania. Postanowił jednak nie ustępować i spytał kolegę, o czym najczęściej rozmawiają mieszkańcy jego miasta. Tamten zastanowił się. Bo ja wiem? o swoich sprawach. Ci ludzie nie myślą, jest im wszystko jedno, są leniwi, apolityczni, dbają tylko o własne podwórko. Sprawy Iranu! Co ich to obchodzi? I dalej już mówił i mówił, jak zbudowali fabrykę paraldehydu i że zarzucą paraldehydem cały kraj. Ale Mahmud nie wiedział, co ta nazwa oznacza, i poczuł się ignorantem, człowiekiem, który pozostał w tyle. W ogóle nie masz zmartwień? spytał zdumiony kolegę. A jakże! powiedział tamten i nachylając się nad stolikiem dodał ściszonym głosem — produkcja tych nowych fabryk nadaje się do wyrzucenia. Tandeta i szmelc. Ludzie nie chcą pracować, wszystko robią byle jak. Wszędzie jakaś apatia, jakiś nieokreślony opór. Cały kraj siedzi na mieliźnie. Ale dlaczego? zapytał Mahmud. Nie wiem, odparł kolega prostując się i kiwając na kelnera, trudno mi powiedzieć, i Mahmud zgnębiony zauważył, że szczera dusza niedoszłego, szkolnego dramaturga wyłoniwszy się na moment, żeby wygłosić tych kilka niezwykłych słów, szybko ukryła się znowu za barykadą generatorów, transporterów, przekaźników i kluczy nasadkowych.