(„Dla tych ludzi konkret stał się azylem, kryjówką, nawet zbawieniem. Cedr, tak, to jest konkret, asfalt — to też konkret. Na temat konkretu wolno zawsze zabrać głos, wypowiedzieć się jak najbardziej swobodnie. Zaletą konkretu jest to, że ma on swoją wyraźnie zakreśloną granicę Uzbrojoną w dzwonki alarmowe. Jeżeli umysł zajęty konkretem zacznie zbliżać się do tej granicy, dzwonki ostrzegą go, że poza jej obrębem rozpościera się pole ryzykownych myśli ogólnych, niepożądanych refleksji i syntez. Na dźwięk tego sygnału przezorny umysł cofnie się i ponownie pogrąży się w konkret. Cały ten proces możemy zaobserwować patrząc na twarz naszego rozmówcy. Oto rozprawia on w sposób wielce ożywiony podając liczby, procenty nazwy i daty. Widzimy, że siedzi mocno osadzony w konkrecie, jak w siodle. Wówczas zadajemy mu pytanie — no dobrze, ale dlaczego ludzie są jacyś tacy nie bardzo, powiedzmy, zadowoleni. W tym momencie widzimy, jak zmienia się twarz rozmówcy [odezwały się w nim dzwonki alarmowe, uwaga! za chwilę przekroczysz granicę konkretu]. Rozmówca milknie i gorączkowo szuka wyjścia z sytuacji, którym jest, oczywiście, cofnięcie się w konkret. Zadowolony, że uniknął potrzasku, że nie dał się złapać, oddychając z ulgą znowu z ożywieniem rozprawia, peroruje, miażdży nas konkretem, którym może być przedmiot, rzecz, stwór albo zjawisko. Jedną z cech konkretu jest to, że sam w sobie nie ma właściwości łączenia się z innymi konkretami i spontanicznego tworzenia obrazów ogólnych. Na przykład konkret negatywny może istnieć obok innego konkretu negatywnego, ale nie utworzą one połączonego obrazu, dopóki nie zespoli je myśl ludzka. Myśl ta jednak, zatrzymywana sygnałem alarmowym na granicy każdego konkretu, nie może wypełnić swojego zadania i dlatego odrębne konkrety negatywne mogą żyć przez długi czas nie układając się w żadną niepokojącą panoramę. Jeżeli uda się doprowadzić do tego, że każdy człowiek zamknie się w granicach swojego konkretu, wówczas powstaje społeczeństwo zatomizowane, składające się z n-tej liczby konkretnych jednostek niezdolnych do połączenia się w zgodnie działającą wspólnotę”).
Mahmud postanowił jednak oderwać się od spraw przyziemnych i poszybować w krainę wyobraźni i wzruszeń. Odszukał kolegę, o którym wiedział, że stał się uznanym poetą. Hasan Rezvani przyjął go w luksusowej, nowoczesnej willi. Siedzieli w starannie utrzymanym ogrodzie nad brzegiem basenu (zaczęło się już gorące lato) i popijali z oszronionych szklanek gin and tonie. Hasan skarżył się, że odczuwa zmęczenie, ponieważ wczoraj właśnie wrócił z podróży do Montrealu, Chicago, Paryża, Genewy i Aten. Jeździł wygłaszać odczyty o Wielkiej Cywilizacji, o Rewolucji Szacha i Narodu. Przykre zajęcie, wyznał, ponieważ gnębili go hałaśliwi wywrotowcy, którzy przeszkadzali mówić i nie szczędzili wyzwisk. Hasan pokazał Mahmudowi swój nowy tomik wierszy, które poświęcił szachowi. Pierwszy wiersz nosił tytuł „Gdzie spojrzy, tam zakwitną kwiaty”. Jeżeli, mówił wiersz, szach tylko rzuci okiem, zaraz wyrośnie tam i zakwitnie goździk albo tulipan.
Natomiast gdzie spojrzy dłużej, tam zakwitną róże.
Inny wiersz nosił tytuł „Gdzie stanie, tam tryśnie źródło”. W wierszu tym autor zapewniał, że tam, gdzie stanie noga monarchy, wytryśnie źródło krystalicznej wody.
A jeśli szach zatrzyma się i poczeka, wytryśnie rzeka.
Wiersze były czytane w radio i na akademiach. Sam monarcha wyrażał się o nich bardzo pochlebnie, a Hasanowi przyznano stypendium Fundacji Pahlavi.
Jednego razu idąc ulicą Mahmud zobaczył stojącego pod drzewem człowieka. Kiedy podszedł bliżej, poznał (choć z trudem), że był to Mohsen Dżalayer, z którym razem debiutowali kiedyś w studenckim pisemku. Mahmud wiedział, że Mohsen był katowany i więziony, ponieważ ukrywał w swoim mieszkaniu przyjaciela-mudżahedina. Zatrzymał się i chciał podać mu rękę. Tamten spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. Mahmud przypomniał mu swoje nazwisko. Mohsen nie ruszając się odpowiedział — jest mi to obojętne. Stał dalej skulony i patrzył w ziemię. Chodźmy gdzieś, powiedział Mahmud, chciałbym porozmawiać. Jest mi to obojętne, powtórzył tamten ciągle nieruchomy, z opuszczoną głową. Mahmud poczuł, że robi mu się zimno. Słuchaj, próbował jeszcze, a może umówimy się na inny dzień? Mohsen nie odpowiedział, tylko nagle skulił się jeszcze bardziej, a potem odezwał się cicho, stłumionym szeptem — zabierz szczury.
W jakiś czas potem Mahmud wynajął w śródmieściu skromne mieszkanie. Jeszcze rozpakowywał walizki, kiedy przyszło do niego trzech mężczyzn i witając go jako nowego mieszkańca dzielnicy zapytało, czy jest członkiem partii szacha — Rastakhiz. Mahmud odpowiedział, że nie, ponieważ dopiero wrócił po kilku latach spędzonych w Europie. To wzbudziło ich podejrzenie, albowiem ci, co mogli, raczej wyjeżdżali, niż wracali. Zaczęli wypytywać o powód jego powrotu, a jeden z przybyłych notował wszystko w zeszycie. Mahmud stwierdził ze zgrozą, że w ten sposób będzie już zapisany po raz trzeci. Przybysze wręczyli mu deklarację członkowską, ale Mahmud odparł, że nie chce się zapisać, gdyż był całe życie człowiekiem apolitycznym. Mężczyźni spojrzeli na niego z osłupieniem, gdyż — musieli uświadomić sobie — nowy lokator nie wiedział, co mówi. Dali mu więc do przeczytania ulotkę, na której dużymi literami wydrukowane były słowa szacha: „Ci, którzy nie będą należeć do partii Rastakhiz, są albo zdrajcami, dla których miejsce jest w więzieniu, albo nie wierzą w Szacha, Naród i Ojczyznę i dlatego nie powinni oczekiwać, że będą traktowani na równi z innymi”. Mahmud wykazał jednak na tyle odwagi, że poprosił o dzień zwłoki tłumacząc, że musi porozumieć się z bratem.
Brat powiedział — nie masz innego wyjścia. Wszyscy należymy! Cały naród jak jeden mąż musi należeć. Mahmud wrócił do domu i w czasie wizyty, jaką złożyli mu aktywiści, zgłosił akces do partii. W ten sposób został Bojownikiem Wielkiej Cywilizacji.
Wkrótce otrzymał zaproszenie do siedziby Rastakhizu mieszczącej się nie opodal jego domu. Odbywało się tam zebranie twórców, którzy swoimi dziełami mieli uczcić trzydziestą siódmą rocznicę wstąpienia monarchy na tron. Wszystkie rocznice związane z osobą szacha i jego największymi dokonaniami — Białą Rewolucją i Wielką Cywilizacją — były obchodzone uroczyście i szumnie, całe życie imperium toczyło się od rocznicy do rocznicy w namaszczonym, ozdobnym i dostojnym rytmie. Niezliczone sztaby ludzi czuwały z kalendarzem w ręku, aby nie przeoczyć dnia urodzin monarchy, jego ostatniego ślubu, koronacji, przyjścia na świat następcy tronu i dalszych szczęśliwie zrodzonych potomków. A do świąt tradycyjnych dopisywano ciągle nowe i nowe. Ledwie skończyła się jedna rocznica, a już przygotowywano następną, już czuło się w atmosferze gorączkę i podniecenie, ustawała wszelka praca, wszyscy szykowali się na kolejny dzień, który upłynie wśród hucznego bankietowania, wyróżnień, gratulacji i wzniosłej liturgii.
Tym razem w czasie zebrania omawiano projekty nowych pomników szacha, jakie miały być odsłonięte w dniu rocznicowym. Na sali siedziało około stu osób, a przewodniczący zwracając się do nich za każdym razem podkreślał, że są wybitni. Jednakże żadne z wymienionych nazwisk nic Mahmudowi nie mówiło. Kim są ci, spytał Mahmud sąsiada, którzy siedzą z przodu w atłasowych fotelach? Są to szczególnie wyróżnieni, odszeptał sąsiad, kiedyś otrzymali od szacha jego książkę z własnoręcznym podpisem.
Przewodniczącym zebrania był rzeźbiarz Kurush Lashai, którego Mahmud poznał kiedyś w Londynie. Lashai spędził wiele lat w Londynie i Paryżu usiłując zrobić tam karierę artystyczną. Jednak nic mu nie wychodziło, nie miał talentu i nie zdobył uznania. Po serii niepowodzeń zawiedziony, urażony wrócił do Teheranu. Ale jako człowiek ambitny nie mógł zgodzić się na porażkę, szukał rekompensaty. Wstąpił do Rastakhizu i od tej chwili zaczął wspinać się w górę i w górę. Wkrótce został głównym jurorem Fundacji Pahlavi, zaczął decydować o nagrodach, uchodził za teoretyka realizmu imperialnego. Uważano, że słowo Lashaia rozstrzyga o wszystkim, krążyła fama, że jest doradcą szacha od spraw kultury.