Kiedy Mahmud wychodził z zebrania, podszedł do niego pisarz i tłumacz Golam Qasemi. Nie widzieli się wiele lat — Mahmud mieszkał za granicą, a Golam siedział w kraju pisząc opowiadania sławiące Wielką Cywilizację. Żył wyśmienicie, miał wolny wstęp do pałacu, jego książki ukazywały się w skórzanych okładkach. Golam chciał mu coś ważnego powiedzieć i siłą zaciągnął go do ormiańskiej kawiarni, gdzie rozłożył na stoliku jakiś tygodnik i z dumą w głosie powiedział — zobacz, co udało mi się wydrukować! Był to jego przekład wiersza Paula Eluarda. Mahmud rzucił okiem na wiersz i spytał — no i cóż w tym takiego? Jak to, oburzył się Golam, nic nie rozumiesz? Przeczytaj uważnie. Mahmud uważnie przeczytał, ale jeszcze raz zapytał — no i cóż w tym niezwykłego? Z czegoś taki dumny? Człowieku, pienił się Golam, czy ty oślepłeś? Popatrz —
Nastała pora smutku, noc czarna jak z sadzy, Ze i ślepych nie godzi się wypędzać z domu.
Czytając podkreślał paznokciem na papierze każde słowo. Ile kosztowało mnie zabiegów, wołał podniecony, żeby to wydrukować, żeby przekonać Savak, że to może się ukazać! W tym kraju, gdzie wszystko musi tchnąć optymizmem, kwitnąć, uśmiechać się, raptem — „nastała pora smutku”! Możesz to sobie wyobrazić? Golam miał minę zwycięzcy, szczycił się swoją odwagą.
Dopiero w tym momencie, patrząc na skurczoną, przebiegłą twarz Golama, Mahmud po raz pierwszy uwierzył w nadciągającą rewolucję. Zdawało mu się, że nagle zrozumiał całą sprawę. Golam przeczuwa zbliżającą się katastrofę. Rozpoczął swoje chytre manewry, zmienia front, próbuje oczyścić się, składa daninę nacierającej sile, której groźne kroki już odbijają się głuchym echem w jego strwożonym i osaczonym sercu. Na razie na szkarłatną poduszkę, na której siada szach, Golam ukradkiem podłożył pinezkę. Nie jest to bomba wybuchowa, nie. Szach od tego nie zginie, natomiast Golam poczuje się lepiej — wystąpił przeciw! Będzie teraz pokazywać tę pinezkę, opowiadać o niej, szukać wśród najbliższych uznania i pochwał, cieszyć się, że okazał niezależność.
Ale wieczorem opadły Mahmuda dawne wątpliwości. Spacerowali z bratem po pustoszejących ulicach. Mijali znużone, wygasłe twarze. Zmęczeni przechodnie spieszyli się do domów albo stali w milczeniu na przystankach. Jacyś mężczyźni siedzieli pod murem, drzemali opierając głowy na kolanach. Kto będzie robić tę twoją rewolucję? spytał Mahmud pokazując ich ręką. Przecież tu wszyscy śpią. Ci sami ludzie, odpowiedział brat. Ci sami, których tu widzisz. Pewnego dnia wyrosną im skrzydła. Ale Mahmud nie umiał sobie tego wyobrazić.
(„Jednakże wczesnym latem sam zacząłem odczuwać, że coś się zmienia, coś odżywa w ludziach, w powietrzu. Bardzo nieokreślony to nastrój, trochę jak budzenie się z męczącego snu. Na razie Amerykanie zmusili szacha, aby uwolnił z więzienia część intelektualistów. Szach jednak kręcił, jednych wypuszczał, innych zamykał. Ale najważniejsze, że musiał choćby na krok ustąpić, że w twardym systemie pojawiło się pierwsze pęknięcie, pierwsza szczelina. Wykorzystała to grupa ludzi, którzy chcieli odrodzić Organizację Pisarzy Iranu. Szach rozwiązał ją w roku sześćdziesiątym dziewiątym. W ogóle wszelkie, najbardziej niewinne organizacje były zakazane. Istniał tylko Rastakhiz albo meczet. Tertium non datur. Ale rząd nadal nie zgadzał się, aby literaci mieli swój związek. Wobec tego zaczęły się tajne zebrania w domach prywatnych, najczęściej w starych dworkach pod Teheranem, gdyż tam można się było najlepiej zakonspirować. Zebrania te nazywały się wieczorami kulturalnymi. Najpierw czytano poezje, a potem rozwijała się dyskusja o bieżącej sytuacji. W dyskusjach mówiono, że cały wymyślony przez szacha i jemu służący program rozwoju zawalił się ostatecznie, że wszystko przestaje funkcjonować, że rynek pustoszeje, a życie jest coraz droższe, że czynsze mieszkaniowe pochłaniają trzy czwarte zarobku, że nieudolna, ale chciwa elita rozgrabia kraj, że obce firmy wywożą ogromne pieniądze, że połowę dochodów z nafty zjadają bezmyślne zbrojenia. O tym wszystkim mówiło się coraz bardziej otwarcie i donośnie. Pamiętam, że na jednym z tych wieczorów zobaczyłem po raz pierwszy ludzi, którzy ostatnio wyszli z więzienia. Byli to pisarze, naukowcy, studenci. Wpatrywałem się w ich twarze, chciałem dostrzec, jaki ślad zostawia na człowieku wielki strach i wielkie cierpienie. Odniosłem wrażenie, że w ich zachowaniu było coś nienormalnego. Poruszali się niepewnie oszołomieni światłem i obecnością innych. W stosunku do otoczenia zachowywali czujny dystans, jakby w obawie, że zbliżenie innego człowieka może skończyć się dla nich biciem. Jeden z nich wyglądał okropnie, miał blizny od poparzeń na twarzy i dłoniach, chodził o lasce. Był studentem wydziału prawa, w czasie rewizji znaleziono u niego ulotki fedainów. Pamiętam, jak opowiadał, że Savakowcy wprowadzili go do dużej sali, gdzie jedna ściana była rozpalonym do białości żelazem. Na podłodze leżały szyny, na szynach stało na kółkach metalowe krzesło, do którego przywiązywali go rzemieniami. Savakowiec nacisnął guzik i krzesło zaczęło posuwać się w stronę rozpalonej ściany. Był to powolny, skokowy ruch, co minutę o trzy centymetry naprzód. Obliczył, że droga do ściany będzie trwała dwie godziny ale już po godzinie nie mógł wytrzymać temperatury, zaczął krzyczeć, że przyzna się do wszystkiego, choć nie miał do czego przyznać się, te ulotki znalazł na ulicy. Wszyscy słuchaliśmy w milczeniu, student płakał. Pamiętam, że wołał — Boże, po coś mnie pokarał tym strasznym kalectwem, jakim jest myślenie! Dlaczego, nauczyłeś mnie myśleć, zamiast nauczyć bydlęcej pokory! W końcu zasłabł, musieli wynieść go do drugiego pokoju. Jednakże inni, którzy wyszli z lochów, najczęściej milczeli, nie mówili słowa”.)
Ale Savak szybko wytropił miejsca tych spotkań. Pewnej nocy, kiedy opuścili dworek i szli ścieżką w stronę szosy, Mahmud usłyszał nagle szelest w przydrożnych krzakach. Za moment zrobił się tumult, posłyszał krzyki, ciemność gwałtownie zgęstniała, poczuł potworne uderzenie w tył głowy. Zatoczył się, upadł twarzą na kamienną ścieżkę i stracił przytomność. Ocknął się w ramionach brata. Przez spuchnięte, zalane krwią oczy z trudem dostrzegł w ciemnościach jego szarą, potłuczoną twarz. Usłyszał jęki, ktoś wzywał pomocy, w pewnej chwili rozpoznał głos studenta, który musiał dostać szoku, bo gdzieś, jakby z głębi ziemi, powtarzał — dlaczego nauczyłeś mnie myśleć! Dlaczego pokarałeś mnie tym strasznym kalectwem! Mahmud widział teraz, jak komuś ze stojących przy nim zwisała złamana ręka, widział klęczącego obok człowieka, któremu z ust sączyła się krew. Powoli zaczęli posuwać się zwartą gromadą w stronę szosy umierając ze strachu, że zacznie się nowe katowanie.
Rano leżał w swoim łóżku z owiniętą głową i zeszytym czołem. Dozorca, przyniósł mu gazetę, w której Mahmud przeczytał opis nocnego zajścia. „Ubiegłej nocy w pobliżu Kan wielokrotnie karane wyrzutki społeczeństwa zorganizowały w jednym z okolicznych dworków odrażającą orgię. Patriotyczna ludność miejscowa kilkakrotnie zwracała im uwagę na niestosowność i odpychający sposób ich zachowania. Jednakże rozwydrzony gang zamiast dostosować się do słusznych uwag miejscowych patriotów, rzucił się na nich używając kamieni i pałek. Zaatakowana ludność zmuszona była wystąpić w obronie własnej i przywrócić porządek panujący dotychczas w tamtych stronach!”. Mahmud stękał, czuł, że ma gorączkę, dostawał zawrotów głowy.