Wieczorem odwiedził go brat. Był przejęty, podniecony. Nie patrząc na rany Mahmuda i jakby zapomniawszy o nocnej napaści, wyjął z teczki obszerny maszynopis i podsunął go choremu do czytania. Mahmud z trudem włożył okulary. Znowu list, powiedział zniechęcony i odłożył maszynopis, daj mi spokój! Ależ człowieku, upomniał go oburzony brat, przypatrz się dobrze, to poważna sprawa! I Mahmud, mimo obolałej głowy zmuszony do czytania, musiał po chwili przyznać, że była to rzeczywiście poważna i niezwykła sprawa. Miał przed sobą kopię listu, który trzej najbliżsi ludzie Mossadegha skierowali do szacha. Mahmud przeczytał podpisy — Karim Sandżabi, Szahpur Bakhtiar, Dariusz Foruhar. Wielkie nazwiska, pomyślał, wielkie autorytety. Wszyscy byli w różnych latach więźniami szacha, Bakhtiar był więźniem sześć razy.
„Od roku 1953 — czytał Mahmud — Iran żyje w atmosferze terroru i strachu. Wszelka opozycja jest łamana w zalążku a jeżeli wyjdzie na światło dzienne, jest topiona we krwi. Wspomnienie dni, kiedy można było dyskutować na ulicy, kiedy swobodnie sprzedawano książki, kiedy w okresie Mossadegha wolno było manifestować, stało się w miarę upływu lat coraz bardziej odległym snem, który zaciera się już w pamięci. Wszelka działalność, która choćby w najmniejszym stopniu budziła niechęć dworu, została zabroniona. Lud jest skazany na milczenie, nie wolno mu powiedzieć słowa, wyrazić opinii, podnieść protestu. Pozostała tylko jedna droga — walki podziemnej”.
Mahmud zagłębił się w rozdział pt. „Alarmująca sytuacja ekonomiczna, społeczna i moralna Iranu”. Była tam mowa o rozkładzie gospodarki, o straszliwych nierównościach społecznych, o zniszczeniu rolnictwa, o rozmyślnym ogłupianiu społeczeństwa i depresji moralnej, w jaką został zepchnięty naród. „Ale milczenia i pozornej rezygnacji ludu — czytał — nie należy tłumaczyć jako obojętności ani tym bardziej jako pogodzenia się z istniejącym stanem rzeczy. Sprzeciw może przybierać różne formy i tylko masy potrafią wybrać formę odpowiadającą danej sytuacji”. List był utrzymany w stanowczym tonie, brzmiał jak ultimatum. Kończył się żądaniem reform, demokracji i wolności. Ci ludzie pójdą siedzieć, pomyślał obolały i wycieńczony Mahmud odkładając list i poczuł w skroniach ogień gorączki.
W kilka dni później przyszedł brat w towarzystwie mężczyzny, którego Mahmud nie znał. Był to robotnik z fabryki narzędzi w Karadżu. Mówił, że wszędzie jest coraz więcej strajków. Nigdy nie było ich tyle co w tym roku. Strajki są zakazane i tępione, powiedział, ale ludzie nie mają innego wyjścia, życie stało się nie do zniesienia. Savak kieruje związkami zawodowymi i rządzi fabryką, robotnik jest niewolnikiem. Płace rosną, ale ceny rosnąjeszcze szybciej, coraz trudniej związać koniec z końcem. Jego silne ręce wykonały w powietrzu taki ruch, jakby chciały się spotkać, ale jakaś siła odepchnęła je od siebie. Powiedział, że robotnicy Karadżu ruszyli w stronę Teheranu, aby w ministerstwie pracy domagać się wyższych zarobków. Naprzeciw wyjechało wojsko i otworzyło do nich ogień. Po obu stronach drogi jest odkryta pustynia, nie było gdzie uciekać. Ci, którzy to przeżyli, wrócili zabierając poległych i rannych. Zginęło siedemdziesięciu ludzi, a dwustu odniosło rany. Miasto chodzi w żałobie i czeka na godzinę zemsty.
Dni szacha są policzone, powiedział zdecydowanym głosem brat. Nie można latami masakrować bezbronnego narodu. Policzone? zdumiał się Mahmud unosząc zabandażowaną głowę. Straciłeś rozum? Widziałeś jego armię? Oczywiście, że brat widział, pytanie było retoryczne. Mahmud stale oglądał dywizje szacha w kinie i w telewizji. Parady, manewry, myśliwce, rakiety, lufy dział wymierzone prosto w serce Mahmuda. Patrzył z niechęcią na szeregi podstarzałych generałów wyprężających się z wysiłkiem przed monarchą. Ciekawe, myślał, jakby się zachowali, gdyby obok wybuchła prawdziwa bomba. Na pewno dostaliby zawału serca! Z każdym miesiącem ekran telewizora był coraz bardziej zatłoczony czołgami i moździerzami. Mahmud uważał, że jest to straszna siła, która złamie każdą przeszkodę, wszystko obróci w pył i w krew.
Zaczęły się letnie, upalne miesiące. Pustynia, która otacza od południa Teheran, dyszała żarem. Mahmud czuł się już dobrze i postanowił zażywać wieczornych spacerów. Od dawna po raz pierwszy wyszedł na ulicę. Było już późno. Krążył małymi, ciemnymi zaułkami w pobliżu gigantycznej, ponurej budowli, którą kończono w pośpiechu. Była to nowa siedziba Rastakhizu. Zdawało mu się, że widzi w ciemnościach poruszające się postacie i słyszy, że ktoś wychodzi z krzaków. Ale przecież tu nie ma żadnych krzaków, próbował się uspokoić. Mimo to, wystraszony, skręcił w najbliższą przecznicę. Poczuł, że boi się, choć wiedział, że jego lęk nie ma żadnej określonej przyczyny. Zrobiło mu się zimno i postanowił wrócić do domu. Szedł ulicą opadającą w dół, w stronę śródmieścia. Nagle posłyszał kroki idącego za nim człowieka. Zdumiał się, ponieważ był przekonany, że ulica jest pusta, że nie widział w pobliżu nikogo. Mimowolnie przyspieszył, ale ten z tyłu przyspieszył również. Jakiś czas szli noga w nogę, rytmicznie, jak dwaj wartownicy. Mahmud postanowił przyspieszyć jeszcze bardziej. Szedł teraz krótkim; ostrym krokiem. Tamten zrobił to samo, a nawet zaczął się zbliżać. Lepiej, jeżeli zwolnię, zdecydował Mahmud szukając wyjścia z pułapki. Ale strach był silniejszy niż rozsądek i Mahmud, żeby oderwać się od tamtego, wydłużył jeszcze krok. Czuł, że cierpnie mu skóra. Bał się tamtego sprowokować. Mahmud myślał, że w ten sposób odsuwa moment, w którym otrzyma uderzenie. Ale ten z tyłu był już zupełnie blisko, słyszał jego oddech, odgłos ich kroków odbijał się w tunelu ulicy jednym echem. Mahmud nie wytrzymał i zaczął biec. Wtedy tamten puścił się za nim w pościg. Mahmud pędził, jego marynarka powiewała w powietrzu jak czarna chorągiew. Raptem zdał sobie sprawę, że do tamtego przyłączają się inni, słyszał za sobą dziesiątki dudniących kroków, które posuwały się za nim z łoskotem nacierającej lawiny. Biegł dalej, ale zaczął tracić oddech, był mokry, nieprzytomny, poczuł, że za chwilę runie na ziemię.
Ostatkiem sił dopadł najbliższej bramy i uwiesił się na kratach opuszczonej żaluzji. Myślał, że zaraz pęknie mu serce. Miał wrażenie, że obca pięść przebiła mu żebra, wdarła się do środka i tam zadawała bolesne, ogłuszające ciosy, siała spustoszenie.
W końcu zaczął dochodzić do równowagi. Rozejrzał się. Na ulicy nie było żywej duszy, pod murem przemykał szary kot. Powoli, trzymając się za serce, Mahmud powlókł się do domu, rozbity, zgnębiony, pokonany.
(„Wszystko zaczęło się od tej nocnej napaści wiosną, kiedy wychodziliśmy z zebrania. Odtąd już bałem się, czułem strach. Strach często atakował mnie w najbardziej nieoczekiwanym momencie, dopadał, kiedy byłem zupełnie nieprzygotowany. Było mi wstyd, ale nie umiałem sobie z tym poradzić. Bardzo zaczęło mi to przeszkadzać. Myślałem z przerażeniem o tym, iż nosząc w sobie strach mimo woli jestem częścią systemu opartego na strachu. Tak jest, powstał jakiś straszliwy, ale nierozdzielny związek między mną a dyktatorem, jakaś patologiczna symbioza. Przez mój strach stałem się podporą systemu, którego nie cierpiałem. Szach mógł liczyć na mnie, to znaczy mógł liczyć na mój strach, na to, że lęk mnie nie zawiedzie, a tym samym, że ja nie zawiodę jego monarszej kalkulacji, tej mianowicie, iż na głos z góry odpowiem skurczem strachu. Tak, reżim opierał się na mnie, nie mogę tego się wyprzeć. Gdybym umiał pozbyć się lęku, podkopałbym fundament, na którym stał tron, przynajmniej podkopałbym w tej części, w jakiej mój lęk go podpierał i nawet tworzył, ale jeszcze nie umiałem tego zrobić").