Выбрать главу

Przez całe lato czuł się źle, przyjmował obojętnie wieści, które przynosił mu brat.

Tymczasem wszyscy żyli już na wulkanie, każda iskra mogła rozniecić pożar. W mieście Kermanszah oszalały koń zaatakował ludzi. Jakiś wieśniak przyjechał nim do miasta i uwiązał do drzewa rosnącego na głównej ulicy. Koń wystraszył się samochodów, zerwał lejce i poranił kilka osób. W końcu zastrzelił go jakiś żołnierz. Wokół zabitego zwierzęcia zebrał się tłum. Przyszła policja i zaczęła rozpędzać zgromadzonych. W tłumie odezwał się jakiś głos — ale gdzie była policja, kiedy koń tratował ludzi? I zaczęła się bójka. Policjanci otworzyli ogień. Ale tłum narastał. Miasto wrzało, ludzie zaczęli ustawiać barykady. Przyjechało wojsko, komendant miasta ogłosił godzinę policyjną. Myślisz, że wiele brakowało, zapytał Mahmuda brat opowiadając mu to zdarzenie, żeby wybuchło tam powstanie? Ale ten, jak zawsze, uważał, że brat przesadza we wszystkim.

Na początku września idąc aleją Rezy Khana Mahmud zauważył na ulicy poruszenie. Przed głównym wejściem do uniwersytetu zobaczył z daleka ciężarówki wojskowe, hełmy, karabiny, żołnierzy w zielonych panterkach. Żołnierze łapali studentów i prowadzili ich do ciężarówek. Mahmud usłyszał krzyki, widział uciekających ulicą młodych ludzi. Tak wyglądała inauguracja roku akademickiego.

Cofnął się i skręcił w boczną ulicę. Zobaczył przyklejoną do muru ulotkę, którą czytało kilku przechodniów. Była to kopia depeszy, którą adwokat Mostafa Bakher wysłał do premiera Amuzegara.

„Z pewnością wie Pan o tym, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat kolejne rządy naruszając zasady wolności sprawiły, że nasze uniwersytety przestały być miejscem nauczania. Zostały one przekształcone w twierdze wojskowe otoczone zasiekami z drutów kolczastych i rządzone przez policję. Mogło to wywoływać tylko gniew i rozczarowanie młodych, myślących ludzi. Trudno więc dziwić się, że w ciągu tych lat uniwersytety w Teheranie i na prowincji były albo zamknięte, albo działały tylko częściowo”.

Ludzie czytali ulotkę i rozchodzili się bez słowa.

Nagle rozległo się wycie syren i Mahmud zobaczył, jak ulicą przejeżdżają wojskowe ciężarówki pełne studentów. Stali na platformach otoczeni żołnierzami, ściśnięci, mieli ręce związane sznurami. Widocznie łapanka skończyła się i Mahmud postanowił pójść do brata, aby powiedzieć mu, że wojsko zrobiło na uniwersytecie obławę. W mieszkaniu brata zastał młodego mężczyznę, był to nauczyciel gimnazjalny Ferejdun Gandżi. Mahmud przypomniał sobie, że spotkał go pierwszy raz w czasie wieczoru kulturalnego, po którym pobiła ich policja. Brat wspominał kiedyś, że następnego dnia Gandżi zjawił się w szkole, ale dyrektor, który wcześniej już otrzymał telefon z Savaku, wyrzucił go z pracy krzycząc, że jest chuliganem i awanturnikiem, którego wstydzi się pokazać uczniom. Dłuższy czas był bezrobotny i błąkał się w poszukiwaniu zajęcia.

Brat zdecydował, że pójdą na bazar, aby zjeść obiad. W ciasnych i dusznych zaułkach w pobliżu bazaru Mahmud zauważył wielu młodych ludzi, którzy odurzeni opium szli chwiejąc się i zataczając. Niektórzy siedzieli na chodnikach patrząc przed siebie szklanym, niewidzącym wzrokiem. Inni zaczepiali przechodniów, wyzywali ich i grozili pięścią. Jak policja może to tolerować? spytał brata. Oczywiście że może, odparł brat, od czasu do czasu to towarzystwo staje się bardzo przydatne. Jutro dostaną parę groszy, dostaną pałki i pójdą bić studentów. Później prasa napisze o zdrowej, patriotycznej młodzieży, która na wezwanie partii dała odpór warchołom i mętom społecznym gnieżdżącym się w murach uniwersytetu.

Weszli do restauracji i zajęli stolik na środku sali. Jeszcze czekali na kelnera, kiedy Mahmud zauważył, że przy sąsiednim stoliku siedzi dwóch krzepkich, rozleniwionych typów. Savakowcy! przebiegło mu przez myśl. Wiecie, powiedział do brata i Ferejduna, chodźmy bliżej drzwi. Zmienili miejsca, zaraz podszedł kelner. Ale w czasie, kiedy brat zamawiał dania, wzrok Mahmuda trafił na siedzących obok dwóch zalotnie ubranych przystojniaków, trzymających się za ręce. Savakowcy, którzy udają pedałów! pomyślał z lękiem i obrzydzeniem. Wolałbym usiąść pod oknem, zaproponował bratu, chcę zobaczyć, jak żyje bazar. Przeszli do nowego stolika. Ledwie jednak zaczęli jeść, kiedy na salę wkroczyło trzech mężczyzn. Bez słowa, jakby z góry mieli to ustalone, rozlokowali się przy tym samym oknie, z którego Mahmud miał widok na bazar. Jesteśmy obserwowani, odezwał się szeptem i jednocześnie zauważył skierowane w swoją stronę podejrzliwe spojrzenia kelnerów, których uwagę zwróciło, że Mahmud i jego towarzysze już trzeci raz zmienili miejsca. Pomyślał, że być może ich właśnie kelnerzy uważają za Savakowców przesiadających się z jednego końca sali w drugi w poszukiwaniu swojej ofiary. Stracił apetyt, jedzenie rosło mu w ustach. Odstawił talerz i dał głową znak do wyjścia.

Dotarli do domu brata i stamtąd postanowili udać się samochodem w góry, żeby na chwilę wydostać się z męczącego miasta i odetchnąć świeżym powietrzem. Jechali na północ, przez pachnącą jeszcze cementem dzielnicę nowobogackich — Shemiran, mijali luksusowe okazałe wille i pałacyki, komfortowe restauracje i domy mody, przestronne ogrody, ekskluzywne kluby z basenami i kortami. W tym miejscu każdy metr kwadratowy pustyni (bo wokół rozciągała się pustynia) kosztował setki, jeśli nie tysiące dolarów, a i tak trudno było go kupić. Był to zaczarowany świat elity dworskiej, inna ziemia, inna planeta. W pewnej chwili utknęli w kolumnie znieruchomiałych aut. Gdzieś w przodzie, ale nie było widać gdzie, musiała powstać jakaś przeszkoda. Stali długo, bez widoków na dalszą jazdę.

Znowu wojna buldożerów! stwierdził brat. Zaparkowali samochód na chodniku i dalej poszli piechotą. Po kwadransie powolnego marszu zobaczyli w perspektywie ulicy wznoszące się pod niebo tumany pyłu. Wzdłuż ulicy stały zakratowane wozy policyjne, a dalej widać było czarny, poruszający się tłum. Mahmud usłyszał krzyki i jęki. Przejechała ciężarówka i zobaczył, że wiezie ona przykryte szmatami zwłoki dwóch ludzi. Dobiegł go suchy odgłos strzałów. Kiedy podeszli bliżej, zobaczył ponad głowami tłumu, jak pięć żółtych, masywnych buldożerów tratuje dzielnicę lepianek. Potem zobaczył kobiety, które z krzykiem rzucały się pod buldożery, bezradnych kierowców zatrzymujących co chwilę maszyny i policjantów odpędzających pałkami ludzi, którzy własnym ciałem zastawiali swoje liche lepianki.

(„To jest właśnie wojna buldożerów, powiedział mi wówczas brat, trwa od kilku miesięcy. Wypędzają biedotę, ponieważ elita chce się tu budować. Tu jest najlepsze powietrze w mieście i tę dzielnicę ochraniają koszary. Działki, na których stoją te slumsy, zostały już rozdzielone, trzeba tylko wygonić mieszkańców i zburzyć ich domy. W ten sposób Shemiran rozbije otaczający go pierścień nędzy i superdzielnica będzie mogła rozwijać się dalej ku pożytkowi ludzi stojących najbliżej tronu. Ale mimo wszystko, dodał brat, nie idzie im to łatwo. Wśród mieszkańców tych lepianek fedaini zorganizowali prawdziwy ruch oporu. Przekonasz się, że stąd właśnie zacznie się pierwszy szturm na pałac”).

Ale Mahmud uważał brata za entuzjastę i nie wierzył tym przepowiedniom. Wrócili do samochodu i próbowali dojechać do gór bocznymi uliczkami. W końcu dotarli na miejsce i zagłębili się w skalne rumowiska. Usiedli w cieniu pochyłej skały i wtedy Gandżi wyjął z torby mały magnetofon, włożył do niego kasetę i nacisnął plastikowy klawisz. Mahmud usłyszał niski, bezbarwny głos:

„W imię Allacha litościwego, miłościwego!

Ludzie!

Obudźcie się!