Film przesuwa się dalej, to codzienny długi program, w czasie którego dobiega nas rzeczowy głos spikera i spotykamy się z coraz to nowymi i nowymi ludźmi, których już nie ma.
Znowu pola kwiatów i za chwilę następna pozycja wieczornego programu. Znowu fotografie, ale tym razem zupełnie innych ludzi. Są to najczęściej starsi panowie o zaniedbanym wyglądzie, ubrani byle jak (zmięte kołnierzyki, zmięte drelichowe kurtki), spojrzenia desperackie, twarze zapadnięte, nie ogolone) niektórym wyrosły już brody. Każdy ma duży kawałek tektury z wypisanym imieniem i nazwiskiem, zawieszony na szyi. Kiedy pojawia się teraz kolejna twarz, któryś z karciarzy mówi — aha, to ten! i wszyscy wpatrują się uważnie w ekran. Spiker odczytuje dane personalne i mówi o każdym, jakich dokonał przestępstw. Generał Mohammed Zand wydał rozkaz strzelania do bezbronnej manifestacji w Tebrizie, setki zabitych. Major Hossein Farzin torturował więźniów przypalając im powieki i wyrywając paznokcie. Przed kilku godzinami — informuje spiker — pluton egzekucyjny milicji islamskiej wykonał na nich wyrok trybunału.
Jest ciężko i duszno w hallu w czasie tej parady dobrych i złych nieobecnych, tym bardziej że toczące się od dawna koło śmierci kręci się dalej wyrzucając, setki następnych fotografii (już blaknących i zupełnie świeżych, tych szkolnych i tych z więzienia), ta sunąca i coraz to przystająca procesja nieruchomych, milczących twarzy zaczyna w końcu tak przygnębiać, ale i tak wciągać, iż przez moment wydaje mi się, że za chwilę zobaczę na ekranie zdjęcia siedzących obok sąsiadów, a potem moje własne, i usłyszę spikera czytającego nasze nazwiska.
Wracam na piętro, przechodzę przez pusty korytarz i zamykani się w swoim zagraconym pokoju. Gdzieś z głębi niewidocznego miasta, jak zwykle o tej porze, dochodzą odgłosy strzelaniny. Prowadzą ogień regularnie, każdej nocy, zaczynają mniej więcej o dziewiątej, jakby to było ustalone dawnym obyczajem albo umową. Potem miasto milknie, a potem znowu słychać strzały, a nawet głuche eksplozje. Nikt się tym nie przejmuje, nikt już nie zwraca uwagi ani nie odbiera tego jako zagrożenia (nikt poza tymi, których dosięgają kule). Od połowy lutego, kiedy w mieście wybuchło powstanie i tłum rozebrał magazyny wojskowe, Teheran jest uzbrojony, naelektryzowany, pod osłoną nocy na ulicach i w domach rozgrywa się skrytobójczy dramat, przyczajone za dnia podziemie podnosi głowy, zamaskowane bojówki wyruszają na miasto.
Te niespokojne noce skazują ludzi na więzienny przymus pozostawania w domach zamkniętych na cztery spusty. Niby nie ma godziny policyjnej, ale poruszanie się po ulicach od północy do świtu jest uciążliwe i ryzykowne. O tej porze przyczajone i znieruchomiałe miasto znajduje się w rękach milicji islamskiej lub niezależnych bojówek. W obu wypadkach są to grupy dobrze uzbrojonych chłopców, którzy ciągle mierzą do nas z pistoletów, wypytują o wszystko, naradzają się między sobą i czasem, na wszelki wypadek, prowadzą zatrzymanych do aresztu, skąd trudno się potem wydostać. W dodatku nigdy nie mamy pewności, kim są ci, którzy pakują nas do więzienia, gdyż napotkana przemoc nie ma żadnych znaków rozpoznawczych, nie ma mundurów ani czapek, opasek ani znaczków, są to po prostu uzbrojeni cywile, których władzę musimy uznać bezkrytycznie i bez pytania, jeżeli zależy nam na życiu. Po kilku dniach zaczynamy jednak orientować się i klasyfikować. Ten oto elegancki pan w wizytowym garniturze, w białej koszuli i starannie dobranym krawacie, ten to wytworny pan idący ulicą z karabinem na ramieniu jest z pewnością milicjantem w jednym z ministerstw lub urzędów centralnych. Natomiast chłopiec z maską na twarzy (wełniana pończocha naciągnięta na głowę, otwory wycięte na oczy i usta) jest miejscowym fedainem, którego nie wolno nam znać ani z widzenia, ani z nazwiska. Nie mamy pewności, kim są ludzie w zielonych, amerykańskich kurtkach, którzy pędzą samochodem, lufy automatów wystawione przez okno. Może to milicjanci, a może jedna z opozycyjnych bojówek (fanatycy religijni, anarchiści, niedobitki Savaku), którzy gnają z samobójczą determinacją, aby dokonać aktu sabotażu lub zemsty.
Jednakże w sumie jest nam obojętne, kto na nas urządzi zasadzkę i w czyją pułapkę (urzędową lub nielegalną) wpadniemy. Nikogo nie bawią takie rozróżnienia, ludzie wolą unikać niespodzianek i barykadują się na noc w swoich domach. Mój hotel jest także zamknięty (o tej godzinie odgłosy strzałów mieszają się w całym mieście ze zgrzytem opuszczanych żaluzji i hałasem zatrzaskiwanych furtek i drzwi). Nikt nie przyjdzie, nic się nie zdarzy. Nie mam do kogo się odezwać, siedzę sam w pustyni pokoju, przeglądam leżące na stole fotografie i zapiski, słucham nagranych na taśmy rozmów.
Dagekotypy
Drogi Boże
czy Ty zawsze wkładasz prawidłowe dusze do prawidłowych ludzi?I nigdy się nie mylisz, co?
Jest to najstarsze zdjęcie, jakie udało mi się zdobyć. Widać na nim żołnierza, który w prawej ręce trzyma łańcuch, do łańcucha przywiązany jest człowiek. Żołnierz i człowiek na łańcuchu patrzą w obiektyw ze skupieniem, widać, że jest to dla nich ważna chwila. Żołnierz jest starszym mężczyzną niskiego wzrostu, jest typem prostego i posłusznego chłopa, ma na sobie przyduży, niezgrabnie uszyty mundur, spodnie marszczą mu się w harmonijkę, wielka, krzywo założona czapa opiera się na odstających uszach, w ogóle wygląda zabawnie, przypomina Szwejka. Człowiek na łańcuchu (twarz szczupła, blada, oczy zapadnięte) ma głowę owiniętą bandażem, widocznie jest ranny. Podpis pod zdjęciem mówi, że ten żołnierz jest dziadkiem szacha Mohammeda Rezy Pahlavi (ostatniego władcy Iranu), a ten ranny jest zabójcą szacha Naser-ed-Dina. Fotografia musi więc pochodzić z roku 1896, kiedy to Naser-ed-Din, po czterdziestu, dziewięciu latach panowania, został zabity przez widocznego na zdjęciu mordercę. Dziadek i morderca wyglądają na zmęczonych i jest to zrozumiałe: od kilku dni wędrują z Qom do miejsca publicznej kaźni — do Teheranu. Wloką się ospale pustynną drogą, w potępieńczym skwarze, w duchocie rozpalonego powietrza, żołnierz z tyłu, a przed nim wychudły zabójca prowadzony na łańcuchu, tak jak to dawniej różni cyrkowcy prowadzali na łańcuchu ćwiczonego niedźwiedzia dając w napotkanych miasteczkach ucieszne widowiska, z których utrzymywali i siebie, i zwierzę. Teraz dziadek i morderca idą utrudzeni, coraz to ocierając pot z czoła, czasem zabójca skarży się na ból zranionej głowy, ale najczęściej obaj milczą, bo w końcu nie ma o czym mówić — morderca zabił, a dziadek prowadzi go na śmierć. W tych latach Persja jest krajem przygnębiającej biedy, nie ma kolei, pojazdy konne ma tylko arystokracja, więc ci dwaj ludzie z fotografii muszą wędrować piechotą do odległego celu wyznaczonego wyrokiem i rozkazem. Czasem natrafią na kilka glinianych chat, wynędzniali i obdarci chłopi siedzą oparci o ściany, bezczynni, nieruchomi. Teraz jednak, na widok nadchodzącego drogą więźnia i konwojenta, pojawia się w ich oczach błysk zainteresowania, wstają z ziemi i gromadzą się wokół pokrytych kurzem przybyszów. A kogo to prowadzicie, panie? pytają nieśmiało żołnierza. Kogo? powtarza pytanie żołnierz i milczy przez chwilę, żeby wywołać większy efekt i napięcie. Ten, mówi wreszcie pokazując więźnia, to morderca szacha! W głosie dziadka brzmi nieukrywana nuta dumy. Chłopi patrzą na zabójcę z mieszaniną zgrozy i podziwu. Przez to, że zabił tak wielkiego pana, człowiek na łańcuchu też wydaje im się w jakiś sposób wielki, przez tę zbrodnię jakby awansowany do wyższego świata. Nie wiedzą, czy pałać z oburzenia, czy paść przed nim na kolana. Tymczasem żołnierz przywiązuje łańcuch do wkopanego przy drodze palika, zdejmuje z ramienia karabin (który jest tak długi, że sięga mu prawie do ziemi) i wydaje chłopom rozkazy: mają przynieść wody i jedzenia. Chłopi drapią się w głowy, ponieważ we wsi nie ma nic do jedzenia, panuje głód. Dodajmy, że żołnierz jest też chłopem, podobnie jak oni, i tak samo jak oni nie ma nawet własnego nazwiska, jako nazwiska używa nazwy swojej wsi — Savad-Kuhi, ale ma mundur i karabin i został wyróżniony tym, że prowadzi do miejsca kaźni mordercę szacha, więc korzystając z tak wysokiej pozycji, jeszcze raz nakazuje chłopom przynieść wody i jedzenia, ponieważ sam odczuwa skręcający mu kiszki głód, a poza tym nie wolno mu dopuścić, aby człowiek na łańcuchu umarł w drodze z pragnienia i wyczerpania, gdyż w Teheranie trzeba by odwołać tak niecodzienne widowisko, jakim jest wieszanie na zatłoczonym placu mordercy samego szacha. Wystraszeni chłopi, popędzani z całą bezwzględnością przez żołnierza, przynoszą w końcu to, co mają, czym żywią się sami: są to wygrzebane z ziemi zwiędłe korzonki i płachta wysuszonej szarańczy. Dziadek i morderca zasiadają w cieniu do jedzenia, chrupią z apetytem szarańczę, spluwają na boki skrzydełkami, popijają wodą, a chłopi przyglądają im się w milczeniu i z zazdrością. Kiedy zbliża się wieczór, żołnierz wybiera najlepszą chatę, wyrzuca z niej właścicieli i zamienia ją w chwilowy areszt. Okręca się tym samym łańcuchem, do którego przywiązany jest zbrodniarz (żeby ten mu nie uciekł), obaj kładą się na glinianej, czarnej od karaluchów podłodze i znużeni wielogodzinną wędrówką w skwarze rozpalonego dnia, zapadają w głęboki sen. Rano wstają i wyruszają w dalszą drogę do celu wyznaczonego wyrokiem i rozkazem, a więc na północ, do Teheranu, przez tę samą pustynię, w tym samym rozedrganym upale, idąc w ustalonym dotychczas porządku — na przedzie morderca z obandażowaną głową, za nim dyndająca kita żelaznego łańcucha podtrzymywana ręką żołnierza-konwojenta, a wreszcie i on sam, w tak niezgrabnie uszytym mundurze, tak zabawnie wyglądający, w swojej wielkiej i krzywo założonej czapie wspartej na odstających uszach, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go na fotografii, od razu pomyślałem, że jest zupełnie podobny do Szwejka.