Выбрать главу

Strach: zaborcze, żarłoczne zwierzę, które w nas siedzi. Nie daje o sobie zapomnieć. Ciągle nas obezwładnia i torturuje. Ciągle domaga się strawy, ciągle musimy go karmić. Sami dbamy, aby pożywienie było najlepsze. Jego ulubione potrawy to — ponure plotki, złe wieści, paniczne myśli, koszmarne obrazy. Spośród tysiąca plotek, wieści i myśli wybieramy zawsze najgorsze, a więc te, które strach najbardziej lubi. Aby go zaspokoić, aby ugłaskać potwora. Oto widzimy człowieka, który słuchając innego ma bladą twarz i porusza się niespokojnie. Cóż się stało? On karmi swój strach. A jeżeli nie mamy żadnego pożywienia? Gorączkowo je wymyślamy. A jeżeli nie możemy wymyślić (co zdarza się rzadko)? Pędzimy do innych, szukamy ludzi, pytamy, słuchamy i zbieramy wieści tak długo, aż znowu zaspokoimy nasz strach.

Wszystkie książki o wszystkich rewolucjach zaczynają się od rozdziału, który mówi o zgniliźnie władzy upadającej albo o nędzy i cierpieniach ludu. A przecież powinny one zaczynać się od rozdziału z dziedziny psychologii — o tym, jak udręczony, zalękniony człowiek nagle przełamuje strach, przestaje się bać. Powinien być opisany cały ten niezwykły proces, który czasem dokonuje się w jednej chwili, jak wstrząs, jak oczyszczenie. Człowiek pozbywa się strachu, czuje się wolny. Bez tego nie byłoby rewolucji.

Policjant wraca na posterunek i składa komendantowi meldunek. Komendant wysyła strzelców i nakazuje im zająć pozycje na dachach domów otaczających plac. Sam jedzie samochodem do centrum miasta i przez głośniki wzywa tłum do rozejścia. Nikt jednak nie chce go słuchać. Wówczas cofa się w bezpieczne miejsce i wydaje rozkaz otwarcia ognia. Ulewa kuł z broni maszynowej spada na głowy ludzi. Wybucha panika, powstaje tumult, kto może — ucieka. Potem strzelanina cichnie. Na placu pozostają zabici.

Nie wiadomo, czy szachowi pokazano zdjęcia tego placu, które zrobiła policja w chwilę po masakrze. Powiedzmy, że pokazano. Powiedzmy, że nie pokazano. Szach bardzo dużo pracował, mógł nie mieć czasu. Jego dzień zaczynał się o siódmej rano, a kończył o północy. Właściwie wypoczywał tylko zimą, kiedy jechał na narty do St. Moritz. Ale i tam pozwalał sobie ledwie na dwa, trzy zjazdy, a potem wracał do rezydencji i pracował. Wspominając te historie Madame L. mówi, że szachowa zachowywała się w St. Moritz bardzo demokratycznie. Jako dowód pokazuje mi fotografię, na której widać szachową stojącą w kolejce do wyciągu. Ot, tak, po prostu — stoi oparta o narty, zgrabna, przyjemna kobieta. A przecież, mówi Madame L., oni mieli tyle pieniędzy, że mogła zażądać, aby zbudowali wyciąg tylko dla niej!

Zmarłych owijają tu w białe prześcieradła i kładą na drewniane mary. Ci, którzy niosą mary, idą szybkim krokiem, czasem pobiegają truchtem, sprawia to wrażenie wielkiego pośpiechu. Cały kondukt spieszy się, słychać krzyki i lamenty, wśród żałobników panuje niepokój i zdenerwowanie. Jakby zmarły drażnił ich swoją obecnością, jakby chcieli natychmiast oddać go ziemi. Potem na grobie rozkładająjadło i odbywa się stypa. Kto tędy przechodzi, będzie zaproszony, otrzyma posiłek. Jeżeli nie jest głodny, dostanie tylko owoc — jabłko lub pomarańczę, ale coś powinien zjeść.

Nazajutrz rozpoczyna się okres rozpamiętywań. Ludzie rozpamiętują życie zmarłego, jego dobre serce i prawy charakter. Trwa to czterdzieści dni. Czterdziestego dnia w domu zmarłego zbiera się rodzina, przyjaciele i znajomi. Wokół domu gromadzą się sąsiedzi, cała ulica, cała wieś, tłum ludzi. Jest to tłum rozpamiętujący, tłum lamentujący. Ból i żal osiągają swoją przejmującą kulminację, swoje żałobne, rozpaczliwe crescendo. Jeśli była to śmierć naturalna, zgodna z koleją ludzkiego losu, w tym zgromadzeniu, które może trwać całą dobę, po kilku godzinach ekstatycznych, rozdzierających wyładowań zapanuje nastrój otępiałej i pokornej rezygnacji. Ale jeśli była to śmierć gwałtowna, śmierć przez kogoś zadana, ludzi opanowuje duch odwetu, pragnienie zemsty. W atmosferze rozszalałego gniewu i rozjątrzonej nienawiści pada nazwisko zabójcy — sprawcy nieszczęścia. I choć może on być daleko od tego miejsca, wierzy się, że w tym momencie musi zadrżeć ze strachu: tak, jego dni są już policzone.

Naród, gnębiony przez despotę, spychany do roli przedmiotu, degradowany, szuka dla siebie schronienia, szuka miejsca, w którym mógłby się okopać, odgrodzić, być sobą. Jest mu to niezbędne, aby zachować swoją odrębność, swoją tożsamość, nawet po prostu — swoją zwyczajność. Ale cały naród nie może wyemigrować, dlatego odbywa on wędrówkę nie w przestrzeni, lecz w czasie, wraca do przeszłości, która wobec utrapień i zagrożeń otaczającej go rzeczywistości wydaje się być rajem utraconym. I odnajduje swoje schronienie w dawnych zwyczajach, tak dawnych i tak przez to świętych, że władza obawia się z nimi walczyć. Dlatego też pod pokrywką każdej dyktatury następuje — wbrew niej i przeciw niej — stopniowe odradzanie dawnych obyczajów, wierzeń i symboli. Nabierają one nowego sensu, nowych, wyzywających znaczeń. Zrazu jest to proces nieśmiały i często potajemny, ale w miarę jak dyktatura staje się coraz bardziej nieznośna i uciążliwa, wzrasta jego siła i zasięg. Można usłyszeć krytyczne opinie, że jest to powrót do średniowiecza, Bywa i tak. Ale najczęściej jest to forma, w jakiej lud wyraża swoją opozycję. Ponieważ władza głosi, że jest symbolem postępu i nowoczesności, pokażemy, że nasze wartości są inne. Jest w tym więcej politycznej przekory niż chęci powrotu do zapomnianego świata przodków. Niech tylko życie stanie się lepsze, wnet stary obyczaj utraci swoją emocjonalną treść i stanie się tym, czym był — rytualną formą.

Takim zwyczajem, który pod wpływem ducha narastającej opozycji zmienił się nagle w akt polityczny, stał się ów obrządek wspólnego rozpamiętywania zmarłych w czterdzieści dni po ich śmierci. Uroczystość rodzinno-sąsiedzka zaczęła się przekształcać w wiece protestacyjne. Czterdziestego dnia po wypadkach w Qom w wielu miastach Iranu zebrali się w meczetach ludzie, aby rozpamiętywać tych, którzy padli ofiarą masakry. Z tej okazji w Tebrizie doszło do takiego napięcia, że w mieście wybuchło powstanie. Tłum ruszył na ulice, domagał się śmierci szacha. Wkroczyło wojsko, które utopiło miasto we krwi. Zginęło kilkuset ludzi, było tysiące rannych. Po czterdziestu dniach miasta okrywają się żałobą — nastąpił czas rozpamiętywania masakry w Tebrizie. W jednym z nich — w Isfahanie — rozpaczający i gniewny tłum wychodzi na ulice. Wojsko otacza manifestantów i otwiera do nich ogień. Znowu padają zabici. Mija następnych czterdzieści dni — teraz w dziesiątkach miast gromadzą się tłumy żałobne, aby rozpamiętywać tych, którzy padli w Isfahanie. Jeszcze raz manifestacje i masakry. Potem, po czterdziestu dniach, to samo powtarza się w Meszhedzie. Następnie w Teheranie. I znowu w Teheranie. Na koniec właściwie we wszystkich miastach.