Całymi dniami włóczyłem się po Teheranie. Właściwie bez sensu, bez celu. Uciekałem przed pustką mojego pokoju, która mnie męczyła, a także przed natrętną, napastliwą czarownicą — moją sprzątaczką. Ciągle domagała się pieniędzy. Brała moje czyste, wyprasowane koszule, które dostawałem z pralni, wrzucała do wody, mięła, wieszała na sznurku i żądała pieniędzy. Za co? Ze zniszczyła mi koszule? Spod czadoru nadal wystawała jej wyciągnięta, chuda ręka. Wiedziałem, że nie ma pieniędzy. Aleja też nie miałem. Tego nie mogła zrozumieć. Człowiek, który przyjechał z dalekiego świata, musi być bogaty. Właścicielka hotelu rozkładała ręce: nie mogę nic poradzić. Skutki rewolucji, mój panie, ta kobieta ma teraz władzę! Właścicielka traktowała mnie jako swojego naturalnego sojusznika, jako kontrrewolucjonistę. Uważała, że mam poglądy liberalne, liberałowie zaś, jako ludzie środka, byli najbardziej zwalczani. Wybieraj między Bogiem a Szatanem! Oficjalna propaganda domagała się od każdego wyraźnej deklaracji, zaczynał się bowiem okres czystek i tego, co nazywali patrzeniem każdemu na ręce.
Na tych wędrówkach po mieście minął mi grudzień. Nadszedł Sylwester 1979. Zadzwonił kolega, że urządzają wspólny wieczór, prawdziwą, choć dyskretnie zamaskowaną zabawę i żebym do nich przyszedł. Ale odmówiłem, powiedziałem, że mam inne plany. Jakie plany? zdumiał się, bo rzeczywiście — co można było robić w Teheranie w taki wieczór? Plany dziwne, odparłem, i było to najbliższe prawdy. Postanowiłem, że w noc sylwestrową pójdę pod ambasadę amerykańską. Zobaczę, jak o tej porze będzie wyglądać miejsce, o którym w tym czasie mówił cały świat. I tak zrobiłem. Wyszedłem z hotelu o jedenastej, a nie miałem daleko — może dwa kilometry drogi, wygodnej, bo w dół miasta. Było przejmujące zimno, wiał suchy, mroźny wiatr, widocznie w górach szalała zamieć. Szedłem pustymi ulicami, ani przechodniów, ani żadnych patroli, tylko na placu Valiahd siedział przy straganie sprzedawca orzeszków tak zakutany w ciepłe szale jak nasze sprzedawczynie jesienią na Polnej. Wziąłem od niego torebkę orzeszków i dałem mu garść rialsów, dużo, bo był to mój prezent gwiazdkowy. Nie zrozumiał. Odliczył należność, a resztę zwrócił mi z poważną, godną miną. W ten sposób mój gest, który miał pomóc w jakimś chwilowym bodaj zbliżeniu z jedynym człowiekiem napotkanym w wymarłym i lodowatym mieście, został odtrącony. Poszedłem więc dalej oglądając coraz bardziej marniejące wystawy sklepów, skręciłem w Takhte-Jamshid, minąłem spalone kino, spalony bank, pusty hotel i ciemne biura linii lotniczych. W końcu dotarłem do ambasady. W dzień miejsce to przypomina wielki jarmark, ruchliwe koczowisko, jakiś gwarny, polityczny lunapark, gdzie można się wyszumieć i wykrzyczeć. Można tu przyjść, nawyzywać możnych tego świata i nic się człowiekowi nie stanie. Toteż nie brak chętnych, kłębią się tutaj wielkie tłumy. Ale teraz, a zbliżała się północ, nie było nikogo. Chodziłem jak po rozległej, wymarłej scenie, którą dawno opuścił ostatni aktor. Pozostały tylko niedbale rozstawione dekoracje i jakiś niesamowity nastrój porzuconego przez ludzi miejsca. Wiatr poruszał strzępami transparentów i łomotał o wielkie malowidło, na którym stado szatanów grzało się przy ogniu piekielnym. Gdzieś dalej Carter w gwiaździstym cylindrze potrząsał workiem złota, a obok, niego natchniony imam Ali przygotowywał się do męczeńskiej śmierci. Na platformie, z której egzaltowani mówcy zagrzewali tłumy do gniewu i oburzenia, stał mikrofon i baterie głośników. Widok tych niemych głośników jeszcze bardziej pogłębiał wrażenie pustki i martwoty. Podszedłem do głównej bramy. Jak zawsze była zamknięta na łańcuch i kłódkę, bo zamka, który wyłamali szturmujący ambasadę, nikt później nie naprawił. Przed bramą, oparci o ceglany, wysoki mur, stali skuleni z zimna dwaj młodzi wartownicy z automatami na ramieniu — studenci linii imama. Miałem wrażenie, że drzemią. W głębi, między drzewami, stał oświetlony budynek, w którym przebywali zakładnicy. Ale mimo że wpatrywałem się w okna, nikt się w nich nie pojawił, żadna postać ani żaden cień. Spojrzałem na zegarek. Była północ, w każdym razie północ w Teheranie, zaczynał się Nowy Rok, gdzieś na świecie biły zegary i szumiał szampan, panowała radość i uniesienie, w rozjarzonych, kolorowych salach trwał wielki bal. Działo się to jakby na innej planecie, z której nie dochodziły tu nawet nikłe odgłosy, nie docierał ani promień światła. Stojąc teraz i marznąc zacząłem się nagle zastanawiać, dlaczego ją opuściłem i przyszedłem tutaj, w to najbardziej opustoszałe i przygnębiające miejsce. Nie wiem. Po prostu dziś wieczorem pomyślałem, że w tym miejscu powinienem być. Nikogo tu nie znałem — ani tych pięćdziesięciu Amerykanów, ani tych dwóch Irańczyków, nawet nie mogłem się z nimi porozumieć. Może myślałem, że coś się tu stanie? Ale nie zdarzyło się nic.
Zbliżała się rocznica wyjazdu szacha i upadku monarchii. Z tej okazji można było obejrzeć w telewizji dziesiątki filmów o rewolucji. W jakiś sposób były do siebie podobne. Powtarzały się te same obrazy i sytuacje. Akt pierwszy składał się ze scen przedstawiających ogromny pochód. Trudno opisać rozmiary takiego pochodu. Jest to rzeka ludzi, szeroka, wzburzona, która płynie bez końca, toczy się główną ulicą od świtu przez cały dzień. Potop, gwałtowny potop, który za chwilę pochłonie i zatopi wszystko. Las podniesionych, rytmicznie wygrażających pięści, groźny las. Tłumy śpiewające, tłumy wołające — śmierć szachowi! Mało zbliżeń, mało portretów. Operatorzy są zafascynowani widokiem tej napierającej lawiny, są porażeni rozmiarem zjawiska, które widzą, jakby znaleźli się u stóp Mount Everestu. W ciągu ostatnich miesięcy rewolucji te pochody manifestujące, milionowe, szły ulicami wszystkich miast. Były to tłumy bezbronne, ich siłę stanowiła liczebność i zaciekła, niezachwiana determinacja. Wszyscy wyszli na ulice, to niezwykłe, jednoczesne wyrojenie się całych miast było fenomenem rewolucji irańskiej.
Akt drugi jest najbardziej dramatyczny. Operatorzy stoją z kamerami na dachach domów. Scenę, która dopiero się zacznie, będą filmować z góry, z lotu ptaka. Najpierw pokazują nam, co dzieje się na ulicy. A więc stoją tu dwa czołgi i dwa wozy pancerne. Na jezdni i chodnikach żołnierze w hełmach i panterkach zajęli już pozycję do strzału. Czekają. Teraz operatorzy pokazują, że zbliża się manifestacja. Najpierw ledwie ją widać w dalekiej perspektywie ulicy, ale zaraz zobaczymy ją wyraźnie. Tak, to czoło pochodu. Idą mężczyźni, ale idą też kobiety z dziećmi. Są ubrani na biało. Ubrani na biało — to znaczy gotowi na śmierć. Operatorzy pokazują nam ich twarze, jeszcze żywe. Ich oczy. Dzieci, już zmęczone, ale spokojne, ciekawe, co się będzie działo. Tłum, który idzie prosto na czołgi i nie zwalnia, nie staje, tłum w hipnozie, zaklęty? lunatyczny? jakby niczego nie widział, jakby wędrował przez bezludną ziemię, tłum, który w tym momencie zaczął już wchodzić do nieba. Teraz obraz drży, bo drżą ręce operatorów, a w głośnikach słychać łoskot, strzelaninę, gwizdanie kul i krzyk. Zbliżenie żołnierzy, którzy zmieniają magazynki. Zbliżenie wieżyczki czołgu, która miota się w lewo i w prawo. Zbliżenie oficera, komiczne, któremu hełm spadł na oczy. Zbliżenie jezdni, potem gwałtowny lot kamery po ścianie domu z naprzeciwka, po dachu, po kominie, jasna przestrzeń, jeszcze kraniec chmury, puste klatki i ciemność. Napis na ekranie mówi, że były to ostatnie zdjęcia tego operatora, ale że inni ocaleli i zostawili świadectwo.