Trzeci akt przedstawia sceny z pobojowiska. Leżą zabici, ktoś ranny czołga się w stronę bramy, pędzą karetki pogotowia, biegają jacyś ludzie, kobieta krzyczy, wyciąga ręce, krępy, spocony mężczyzna próbuje dźwignąć czyjeś ciało. Tłum cofnął się, rozproszony, chaotyczny odpływa bocznymi uliczkami. Nisko nad dachami przelatuje helikopter. Kilka ulic dalej zaczął się już normalny ruch, codzienne życie miasta.
Jeszcze pamiętam taką scenę: idzie manifestacja. Kiedy przechodzi koło szpitala, w tłumie zapada cisza. Chodzi o to, żeby chorzy mieli spokój. Albo inny widok: na końcu pochodu idą chłopcy i zbierają do koszyków śmieci. Droga, którą przeszła manifestacja, musi być czysta. Fragment filmu: dzieci wracają ze szkoły. Słyszą strzelaninę. Biegną prosto pod kule, tam gdzie wojsko strzela do manifestantów. Wyrywają z zeszytów kartki i maczają je w rozlanej na chodniku krwi. Trzymając te kartki w powietrzu, biegną ulicami pokazując je przechodniom. To znak ostrzegawczy — uważajcie, tam strzelają! Kilka razy powtarzali film zrobiony w Isfahanie. Przez wielki plac przechodzi manifestacja, widać morze głów. Nagle ze wszystkich stron wojsko otwiera ogień. Tłum rzuca się do ucieczki, tumult, krzyki, bezładna bieganina, w końcu plac pustoszeje. I oto w momencie, kiedy zniknęli ostatni uciekający odsłaniając nagą płaszczyznę ogromnego placu, widzimy, że na samym środku pozostał beznogi inwalida w wózku. Też chce uciekać, ale jedno koło ma nieruchome (na filmie nie widać, dlaczego jest nieruchome). Rozpaczliwie popycha rękami wózek, bo kule świszczą dokoła, tak że odruchowo chowa głowę w ramiona, ale nie może odjechać, kręci się w jednym miejscu. Jest to widok tak szokujący, że żołnierze na moment przestają strzelać, jakby czekali na specjalny rozkaz. Zapada cisza. Widzimy szeroki, pusty plan i tylko w głębi ledwie widoczna, zgarbiona postać, z tej odległości jakby ranny, konający owad, samotny człowiek, który jeszcze walczy uchwycony w zaciskającą się sieć. Nie trwa to długo. Znowu strzelają, mając już przed sobą tylko jeden cel, po chwili ostatecznie nieruchomy, który pozostanie na środku placu przez godzinę czy dwie, jak pomnik.
Operatorzy nadużywają planów ogólnych. W ten sposób gubią szczegóły. A przecież poprzez szczegóły można pokazać wszystko. W kropli jest cały wszechświat. Szczególne jest nam bliższe niż ogólne, łatwiej nawiązujemy z nim kontakt. Brakuje mi zbliżeń ludzi, którzy idą w pochodzie. Brakuje mi rozmów. Ten człowiek, który idzie w pochodzie, ileż jest w nim nadziei! On idzie, bo na coś liczy. On idzie, wierząc, że załatwi jakąś sprawę, nawet kilka spraw. Jest pewien, że poprawi swój los. Idzie myśląc — no, jeśli wygramy, nikt więcej nie będzie mnie traktować jak psa. Myśli o butach. Całej rodzinie kupi dobre buty. Myśli o mieszkaniu. Jeżeli wygramy, zacznę mieszkać po ludzku. Nowy świat: on, zwykły człowiek, będzie znać ministra i wszystko przez niego załatwi. Ale co tam minister! Sami stworzymy komitet i weźmiemy władzę! Ma także myśli i plany, które nie są zbyt jasne, zbyt wyraźne, ale wszystkie są dobre, wszystkie budzą otuchę, bo mają najważniejszą zaletę — będą spełnione. Czuje się podniecony, czuje, jak wzbiera w nim siła, ponieważ idąc tak — uczestniczy, po raz pierwszy trzyma los w swoich rękach, po raz pierwszy bierze udział, na coś wpływa, o czymś decyduje, jest.
Kiedyś widziałem, jak tworzy się pochód. Ulicą, która prowadzi do lotniska, szedł człowiek i śpiewał. Była to pieśń o Allachu — Allach Akbar! Miał piękny, donośny głos, o wspaniałej, przejmującej barwie. Szedł nie zwracając uwagi na nic, na nikogo. Poszedłem za nim, chciałem posłuchać tego śpiewu. Za chwilę przyłączyła się gromadka dzieci bawiących się na ulicy. Też zaczęły śpiewać. Potem jakaś grupa mężczyzn, potem — z boku i nieśmiało — kilka kobiet. Kiedy było już około stu idących, tłum zaczął się szybko zwiększać, właściwie w postępie geometrycznym. Tłum przyciąga tłum, jak zauważył Canetti. Oni tutaj lubią być w tłumie, tłum ich wzmacnia, dodaje wartości. Wyrażają się poprzez tłum, szukają tłumu, widocznie w tłumie pozbywają się czegoś, co noszą w sobie, kiedy są sami i z czym nie czują się dobrze.
Na tej samej ulicy (kiedyś nazywała się Szacha Rezy, teraz — Engelob) stary Ormianin prowadzi sprzedaż przypraw korzennych i suszonych owoców. Ponieważ wnętrze sklepu jest ciasne i zagracone, kupiec rozkłada swoje towary na ulicy, na chodniku. Stoją tu worki, kosze i słoje rodzynek, migdałów, daktyli, orzeszków, oliwek, imbiru, granatu, tarniny, pieprzu, prosa i dziesiątka innych specjałów, których nazwy ani przeznaczenia nie znam. Z daleka, na tle szarych, odrapanych tynków, wygląda to jak barwna i suta paleta, jak malarska kompozycja zrobiona z gustem i fantazją. W dodatku raz po raz kupiec zmienia układ kolorów, bo czasem brunatne daktyle stoją obok pastelowych arachidów i zielonych oliwek, innym razem białe, kształtne migdały zajmują miejsce mięsistych daktyli, a tam, gdzie stało złociste proso, czerwieni się stos pieprzowych strąków. Chodzę oglądać te pomysły kolorystyczne nie tylko dla samych wrażeń. Codzienne losy tej wystawy są dla mnie również źródłem informacji o tym, co będzie działo się w polityce. Ulica Engelob jest bowiem bulwarem demonstrantów. Jeżeli rano nie ma wystawy, to znaczy, że Ormianin przygotował się na gorący dzień — będzie manifestacja. Wolał ukryć swoje przyprawy i owoce, żeby nie zdeptał ich przechodzący tłum. Muszę brać się do pracy — ustalić, kto będzie manifestować i o co. Jeśli natomiast idąc ulicą Engelob widzę z daleka, jak wszystkimi kolorami jarzy się paleta Ormianina, wiem, że będzie to dzień zwyczajny, spokojny, bez zdarzeń i że z czystym sumieniem mogę pójść do Leona na szklaneczkę whisky.
Idąc dalej ulicą Engelob. Jest tu piekarnia, w której można kupić świeży, gorący chleb. Chleb w Iranie ma kształt dużego, płaskiego placka. Piec, w jakim pieką te placki, jest trzymetrową studnią wykopaną w ziemi, o ścianach wyłożonych szamotem. Na dnie pali się ogień. Jeżeli kobieta zdradzi męża, wrzucają ją do takiej płonącej studni. W piekarni pracuje Razak Naderi, ma dwanaście lat. Ktoś powinien zrobić film o Razaku. Mając dziewięć lat chłopiec przyjechał do Teheranu szukać pracy. W swojej wsi, koło Zanjan (tysiąc kilometrów od stolicy), zostawił matkę, dwie młodsze siostry i trzech młodszych braci. Odtąd miał utrzymywać rodzinę. Wstaje o czwartej rano i klęka przy otworze pieca. W piecu huczy ogień, bije straszny żar. Długim prętem Razak przylepia placki do szamotowych ścian i pilnuje, aby wyjąć je w porę. Tak pracuje do dziewiątej wieczór.
Zarobione pieniądze wysyła matce. Jego majątek: torba podróżna i koc, którym okrywa się w nocy. Razak ciągle zmienia pracę i często jest bezrobotny. Wie, że nie może o to nikogo winić. Po prostu po trzech, czterech miesiącach zaczyna bardzo tęsknić do matki. Jakiś czas mocuje się z tym uczuciem, ale potem wsiada w autobus i jedzie do swojej wsi. Chciałby być z matką jak najdłużej, ale nie może, musi pracować, jest jedynym żywicielem rodziny. Wraca więc do Teheranu, ale tam, gdzie pracował, jest już zatrudniony ktoś inny. Razak idzie więc na plac Gomruka, gdzie zbierają się bezrobotni. Jest to targ tanich rąk, kto tu przychodzi, sprzedaje się za najmniejsze pieniądze. A jednak Razak czeka tydzień albo dwa, zanim ktoś weźmie go do pracy. Cały dzień stoi na placu, marznie, moknie i czuje głód. W końcu zjawi się jakiś człowiek, który zwróci na niego uwagę. Razak jest szczęśliwy — znowu pracuje. Ale radość mija szybko, wkrótce zaczyna bardzo tęsknić, więc znowu jedzie do matki i znowu wróci na ten plac. Obok Razaka istnieje wielki świat — świat szacha, rewolucji, Chomeiniego i zakładników. Wszyscy o nim mówią. A przecież świat Razaka jest większy. Jest on tak wielki, że Razak błądzi po nim i nie umie znaleźć z niego wyjścia.