Ulica Engelob jesienią i zimą roku 1978. Przechodzą tędy wielkie nieustające manifestacje protestacyjne. Podobnie dzieje się we wszystkich wielkich miastach. Bunt ogarnia cały kraj. Rozpoczynają się strajki. Strajkują wszyscy, staje przemysł i transport. Mimo dziesiątków tysięcy ofiar, napór ciągle się wzmaga. Ale szach pozostaje na tronie, pałac nie ustępuje.
Każda rewolucja to zmaganie się dwóch sił: struktury i ruchu. Ruch atakuje strukturę, dąży do jej zniszczenia, struktura broni się, chce unicestwić ruch. Obie te siły, jednako potężne, mają różne właściwości. Właściwością ruchu jest jego spontaniczność, żywiołowa, dynamiczna ekspansywność i — krótkotrwałość. Natomiast właściwością struktury jest bezwładność, odporność, zdumiewająca, niemal instynktowna zdolność przetrwania. Strukturę jest stosunkowo łatwo powołać do życia, nieporównanie trudniej — zniszczyć. Może ona znacznie przeżyć wszystkie racje, które uzasadniały jej powstanie. Utworzono wiele słabych, właściwie fikcyjnych państw. Ale państwo jest już strukturą i żadne z nich nie będzie wykreślone z mapy. Istnieje jakby świat struktur, wspierają się one nawzajem. Niech tylko zostanie zagrożona jakaś struktura, natychmiast inne, pokrewne, ruszą jej na pomoc. Cechą struktury jest też sprzyjająca przetrwaniu elastyczność. Napierana, przyciskana, potrafi się ścieśnić, wciągnąć brzuch i czekać, aż przyjdzie moment, kiedy będzie mogła znowu się rozprzestrzenić. Ciekawe, że ponowne rozprzestrzenianie następuje dokładnie w tych kierunkach, z których nastąpił odwrót. Słowem dążeniem każdej struktury jest powrót do status quo, uważanego za najlepszy, idealny. W tym także wyraża się bezwładność struktury. Zdolna jest ona do działań tylko według raz zaprogramowanego kodu. Jeżeli dać jej nowy program — nie drgnie, nie zareaguje. Będzie czekać na program poprzedni. Struktura potrafi się też zachować jak wańka-wstańka. Niby upadnie, a wnet podnosi się znowu. Ruch, który nie zna tych właściwości struktury, długo się z nią boryka, potem słabnie, w końcu ponosi porażkę.
Teatr szacha. Szach był reżyserem, chciał stworzyć teatr na najwyższym, światowym poziomie. Lubił widownię, chciał się podobać. Brakło mu jednak zrozumienia, czym jest sztuka, czym jest mądrość i wyobraźnia reżysera, myślał, że wystarczy mieć tytuł i pieniądze. Miał do dyspozycji ogromną scenę, na której akcja mogła rozgrywać się w wielu miejscach jednocześnie. Na tej scenie postanowił wystawić sztukę pt. „Wielka Cywilizacja”. Za bajońskie sumy sprowadził z zagranicy dekoracje. Były to wszelkiego typu urządzenia, maszyny, aparaty, całe góry cementu, kabli i wyrobów plastikowych. Znaczną część dekoracji stanowiły rekwizyty wojenne — czołgi, samoloty, rakiety. Szach chodził po scenie zadowolony i dumny. Słyszał, jak z gęsto rozstawionych głośników płyną słowa uznania i pochwały. Światła reflektorów omiatały dekoracje, potem zatrzymywały się na postaci szacha. Stał lub poruszał się w ich blasku. Był to teatr jednego aktora, w którym aktorem i reżyserem był szach. Resztę stanowili statyści. Na najwyższym piętrze sceny poruszali się generałowie, ministrowie, dystyngowane damy, lokaje — wielki dwór. Potem zaczynały się piętra pośrednie. Na samym dole tłoczyli się statyści najniższej kategorii. Tych było najwięcej. Napływali z biednych wsi do miast zwabieni nadzieją wysokich zarobków, szach obiecywał im złote góry. Szach cały czas przebywał na scenie nadzorując akcję i kierując grą statystów. Na jego gest generałowie prężyli się, ministrowie całowali go w rękę, damy pochylały się w ukłonie. Kiedy schodził na niższe piętra i skinął głową, pędzili do niego urzędnicy, którzy czekali na nagrody i awanse. Rzadko i tylko na chwilę zjawiał się na parterze. Statyści, którzy zaludniali parter, zachowywali się najbardziej apatycznie. Byli zagubieni, zdezorientowani, przytłoczeni wielkim miastem, oszukiwani i wyzyskiwani. Czuli się obco wśród nie znanych im dekoracji, w nieprzychylnym i agresywnym świecie, który ich teraz otaczał. Jedynym punktem orientacyjnym w nowym krajobrazie był meczet, bo meczet był także w ich wiosce. Więc szli do meczetu. Jedyną bliską im postacią w mieście był mułła, jego też znali ze wsi. Na wsi mułła to najwyższy autorytet — rozsądza spory, rozdziela wodę, jest z nami od narodzin do śmierci. Więc tu także garnęli się do mułłów, słuchali ich głosu, który był głosem ich dzieciństwa, ich utraconej ziemi.
Sztuka toczy się na kilku piętrach jednocześnie, wiele rzeczy dzieje się na scenie. Dekoracje zaczynają się poruszać i świecić, kręcą się koła, dymią kominy czołgi jeżdżą tam i z powrotem, ministrowie całują szacha, urzędnicy pędzą po nagrody, policjanci marszczą brwi, mułłowie gadają i gadają, statyści milczą i pracują. Coraz większy tłok i ruch. Szach chodzi, tu skinie ręką, tam wskaże palcem. Cały czas w blasku reflektorów. Wkrótce jednak na scenie powstaje zamieszanie, jakby wszyscy zapomnieli, co mają grać. Tak, wrzucają scenariusz do kosza i sami wymyślają role. Bunt w teatrze! Spektakl zmienia swoje oblicze, przekształca się w gwałtowne, drapieżne widowisko. Statyści z parteru, od dawna rozczarowani, źle płatni, pogardzani, ruszają do szturmu, zaczynają wdzierać się na wyższe piętra. Ci z pięter pośrednich też buntują się, przyłączają się do ludzi z parteru. Na scenie pojawiają się czarne sztandary szyitów, przez głośniki słychać bojową pieśń demonstrantów — Allach Akbar! Czołgi jeżdżą tam i z powrotem, policjanci strzelają. Z minaretu słychać przeciągłe wołanie muezina. Na najwyższym piętrze niebywałe zamieszanie! Ministrowie pakują worki z pieniędzmi i uciekają, damy łapią kasety z biżuterią i znikają, lokaje biegają bezradni. Pojawiają się ubrani w zielone kurtki fedaini i mudżahedini. Już mają broń — zdobyli arsenały. Żołnierze, którzy dotąd strzelali do tłumu, teraz bratają się z ludem i noszą czerwone goździki wetknięte w lufy karabinów. Scena jest zasypana cukierkami. Z powodu ogólnej radości kupcy rozrzucają w tłumie kosze cukierków. Mimo że jest południe, wszystkie samochody mają zapalone światła. Na cmentarzu wielkie zgromadzenie. Wszyscy przyszli opłakiwać poległych. Przemawia matka, której syn popełnił samobójstwo, gdyż jako żołnierz nie chciał strzelać do braci manifestantów. Przemawia sędziwy ajatollach Teleghani. Stopniowo gasną światła reflektorów. W końcowej scenie z najwyższego piętra, które już całkowicie opustoszało, zjeżdża na parter pawi tron — tron szachów, inkrustowany tysiącami kamieni. Bije z niego kolorowa, oślepiająca łuna. Na tronie przedziwna postać wielkich rozmiarów, wyniosła, majestatyczna. Też promieniuje jaskrawym, porażającym światłem. Do rąk i nóg, do głowy i tułowia ma podłączone jakieś kable, druty i przewody. Widok tej postaci budzi naszą grozę, boimy się jej, odruchowo chcemy upaść na kolana. Ale na scenie zjawia się grupa monterów, odłączają kable i przecinają drut po drucie. Blask promieniujący z postaci zaczyna gasnąć, ona sama staje się coraz mniejsza i coraz bardziej zwyczajna. W końcu monterzy odstępują na bok, aż tronu wstaje szczupły, starszy pan, ot, taki pan, jakiego możemy spotkać w kinie, w kawiarni lub w kolejce, który teraz otrzepuje garnitur, poprawia krawat i opuszcza scenę, aby udać się na lotnisko.