Szach stworzył system zdolny tylko do tego, aby się bronić, a niezdolny, aby przynosić zadowolenie ludziom. Była to jego największa słabość i prawdziwa przyczyna ostatecznej klęski. Psychologiczną podstawą takiego systemu jest pogarda, jaką żywi władca wobec własnego ludu, przekonanie, że zawsze można swój ciemny naród oszukać, ciągle coś mu obiecując. Ale irańskie przysłowie mówi: obietnice mają wartość tylko dla tych, którzy w nie wierzą.
Chomeini wrócił z emigracji i zanim wyjechał do Qom, na krótko zatrzymał się w Teheranie. Wszyscy pragnęli go zobaczyć, kilka milionów ludzi chciało uścisnąć mu rękę. Budynek szkoły, w którym się zatrzymał, oblegały tłumy. Każdy uważał, że ma prawo spotkać się z ajatollachem. Wszak walczyli o jego powrót, przelewali krew. Panował nastrój euforii, wielkiego uniesienia. Ludzie chodzili, poklepywali się po ramionach tak, jakby jeden drugiemu chciał powiedzieć — widzisz? Wszystko możemy!
Jakże rzadko przeżywa lud takie chwile! Ale teraz to poczucie zwycięstwa wydawało się naturalne i zasadne. Wielka Cywilizacja szacha leżała w gruzach. Czym była ona w swojej istocie? Obcym przeszczepem, który się nie przyjął. Była próbą narzucenia pewnego modelu życia społeczeństwu przywiązanemu do zupełnie innych tradycji i wartości. Była przymusem, operacją chirurgiczną, w której bardziej chodziło o to, aby udała się sama operacja, niż aby pacjent pozostał przy życiu, a przede wszystkim — aby pozostał sobą.
Odrzucenie przeszczepu — jakże nieubłagany jest ten proces, jeżeli już się zacznie. Wystarczy, że społeczeństwo nabierze przekonania, że narzucona mu forma egzystencji przynosi więcej zła niż pożytku. Wnet zacznie okazywać swoją niechęć — najpierw skrycie i biernie, potem coraz bardziej otwarcie i bezwzględnie. Nie zazna spokoju, dopóki nie oczyści organizmu z tego siłą wszczepionego ciała. Będzie głuche na perswazje i argumenty. Będzie zapalczywe, niezdolne do refleksji. Przecież u podstaw Wielkiej Cywilizacji leżało wiele szlachetnych intencji, pięknych ideałów. Ale lud widział je tylko w postaci karykatury, a więc w tej formie, jaką w procesie praktyki przybierał świat idei. I dlatego nawet wzniosłe idee zostały poddane w wątpliwość.
A potem? Co stało się potem? O czym mam teraz napisać? O tym, jak kończy się wielkie przeżycie? Smutny temat. Bo bunt jest wielkim przeżyciem, przygodą serca. Spójrzcie na ludzi, kiedy uczestniczą w buncie. Są pobudzeni, przejęci, gotowi do poświęceń. W tym momencie żyją w świecie monotematycznym, ograniczonym tylko do jednej myśli — pragną osiągnąć pożądany cel. Wszystko będzie mu podporządkowane, wszelka niedogodność staje się łatwa do zniesienia, żadna ofiara nie jest zbyt wielka. Bunt uwalnia nas od własnego ja, od codziennego ja, które wydaje nam się teraz małe, nijakie i nam samym — obce. Zdumieni, odkrywamy w sobie nieznane zasoby energii, jesteśmy zdolni do zachowań tak szlachetnych, że nas samych wprawia to w podziw. A ileż przy tym dumy, że potrafiliśmy się wznieść tak wysoko! Ileż satysfakcji, że tak wiele daliśmy z siebie! Ale przychodzi chwila, kiedy nastrój gaśnie i wszystko się kończy. Jeszcze odruchowo, z nawyku, powtarzamy gesty i słowa, jeszcze chcemy, żeby było tak jak wczoraj, ale już wiemy — i to odkrycie napełnia nas przerażeniem — że to wczoraj więcej się nie powtórzy. Rozglądamy się wokoło i dokonujemy nowego odkrycia — ci, którzy byli z nami, też stali się inni, też coś w nich zgasło, coś się wypaliło. Nagle nasza wspólnota rozpada się, każdy wraca do codziennego ja, które z początku krępuje jak źle skrojone ubranie, ale wiemy, że jest to nasze ubranie i że innego nie będziemy mieć. Z niechęcią patrzymy sobie w oczy, unikamy rozmów, przestaliśmy być sobie potrzebni.
Ten spadek temperatury, ta zmiana klimatu, należy do najbardziej przykrych i przygnębiających doświadczeń. Zaczyna się dzień, w którym coś powinno się stać. I nie dzieje się nic. Nikt nas nie wzywa, nikt nie oczekuje, jesteśmy zbędni. Zaczynamy odczuwać wielkie zmęczenie, stopniowo ogarnia nas apatia. Mówimy sobie — muszę odpocząć, muszę się pozbierać, nabrać sił. Koniecznie chcemy zaczerpnąć świeżego powietrza. Koniecznie chcemy zrobić coś bardzo codziennego — posprzątać mieszkanie, naprawić okno. Są to wszystko działania obronne, aby uniknąć depresji, która nadciąga. Więc zbieramy siły i naprawiamy okno. Ale nie jest nam dobrze, nie jesteśmy radośni, ponieważ czujemy, jak uwiera nas żużel, który nosimy w sobie.
Mnie też udzielał się ten nastrój, który ogarnia nas, kiedy siedzimy przy gasnącym ognisku. Chodziłem po Teheranie, z którego znikały ślady wczorajszych przeżyć. Znikały nagle, można było odnieść wrażenie, że nic się tu nie działo. Kilka spalonych kin, kilka zniszczonych banków — symboli obcych wpływów. Rewolucja przywiązuje wielką wagę do symboli, burzy jedne pomniki i na ich miejsce stawia własne, ponieważ chce się utrwalić, chce w ten metaforyczny sposób — przetrwać. A co stało się z ludźmi? Byli to znowu zwyczajni przechodnie, wpisani w nudny pejzaż szarego miasta. Gdzieś szli albo stali przy ulicznych piecykach grzejąc ręce. Byli znowu — każdy osobno, każdy dla siebie, zamknięci i małomówni. Może jeszcze czekali, że coś się stanie, że jednak stanie się jakaś nadzwyczajna rzecz? Nie wiem, nie umiem powiedzieć.
To wszystko, co stanowi zewnętrzną, widoczną część rewolucji, znika szybko. Człowiek, pojedynczy człowiek, ma tysiąc sposobów, którymi może wyrazić swoje uczucia i myśli. Jest nieskończonym bogactwem, jest światem w którym ciągle coś odkrywamy. Natomiast tłum redukuje osobowość jednostki, człowiek w tłumie ogranicza się do kilku elementarnych zachowań. Formy, poprzez które tłum wyraża swoje dążenia, są niezwykle ubogie i stale się powtarzają — manifestacja, strajk, wiec, barykada. Dlatego o człowieku można napisać powieść, o tłumie — nigdy. Jeżeli tłum się rozproszy, rozejdzie do domów i więcej nie zbierze, mówimy, że skończyła się rewolucja.
Odwiedzałem teraz siedziby komitetów. Komitety — tak nazywały się organa nowej władzy. W ciasnych i zaśmieconych pomieszczeniach siedzieli za stołami zarośnięci ludzie. Ich twarze widziałem po raz pierwszy. Przychodząc tu, miałem zanotowane w pamięci nazwiska osób, które w okresie szacha działały w opozycji lub trzymały się na uboczu. Oni właśnie, rozumowałem logicznie, powinni teraz rządzić. Pytałem, gdzie mógłbym ich spotkać. Ludzie z komitetów nie wiedzieli. W każdym razie tutaj ich nie było. Cały długotrwały układ, w którym jeden był u władzy, drugi — w opozycji, trzeci — dorabiał się, a czwarty — krytykował, całą tę złożoną i latami istniejącą konstrukcję rewolucja zmiotła z powierzchni jak domek z kart. Dla tych zarośniętych dryblasów, ledwie umiejących czytać i pisać, wszyscy ci ludzie, o których pytałem, nie mieli żadnego znaczenia. Cóż mogło ich obchodzić, że kilka lat temu Hafez Farman skrytykował szacha, za co stracił posadę, a Kulsum Kitab zachowywał się jak łajdak i robił karierę? To była przeszłość, tamten świat już nie istniał. Rewolucja wyniosła do władzy zupełnie nowych ludzi, jeszcze wczoraj anonimowych, nikomu nie znanych. Całymi dniami brodacze z komitetu siedzieli i radzili. Nad czym? Radzili nad tym — co robić. Tak, ponieważ komitet powinien coś robić. Po kolei zabierali głos. Każdy chciał się wypowiedzieć, chciał wystąpić. Czuło się, że jest to dla nich istotne, że przywiązują do tego dużą wagę. Każdy mógł potem mówić sąsiadom — miałem wystąpienie. Ludzie mogli pytać jeden drugiego — słyszałeś o jego wystąpieniu? Kiedy przechodził ulicą, mogli zatrzymać go, żeby powiedzieć z uznaniem — miałeś ciekawe wystąpienie! Stopniowo zaczęła wytwarzać się nieformalna hierarchia — szczyt zajmowali ci, którzy mieli zawsze dobre wystąpienia, na dole zaś gromadzili się introwertycy, ludzie z wadami wymowy, całe zastępy tych, co nie umieli przełamać tremy, a wreszcie tacy, którzy uważali, że nie kończące się gadanie jest pozbawione sensu. Nazajutrz radzili od nowa, jakby wczoraj nic się tu nie działo, jakby wszystko musieli zaczynać od początku.