Iran — była to dwudziesta siódma rewolucja, jaką widziałem w Trzecim Świecie. W dymie i w huku zmieniali się władcy, upadały rządy, na fotelach zasiadali nowi ludzie. Ale jedno było niezmienne, niezniszczalne, boję się powiedzieć — wieczne: bezradność. Jakże mi te siedziby komitetów irańskich przypominały to, co widziałem w Boliwii i w Mozambiku, w Sudanie i w Beninie. Co robić? A ty wiesz, co robić? Ja? Nie wiem. A może ty wiesz? Ja? Poszedłbym na całość. Ale jak? Jak pójść na całość? Tak, jest to problem. Wszyscy zgodzą się, że jest to problem, nad którym warto dyskutować. Duszne, zadymione sale. Wystąpienia lepsze i gorsze, kilka naprawdę świetnych. Po dobrym wystąpieniu wszyscy odczuwają zadowolenie — przecież uczestniczyli w czymś, co było rzeczywiście udane.
Zaczęło mnie to tak intrygować, że usiadłem w siedzibie jednego z komitetów (pod pozorem czekania na kogoś, kto był nieobecny) i obserwowałem, jak wygląda załatwienie jakiejś najprostszej sprawy. W końcu życie polega na załatwianiu spraw, a postęp na tym, aby załatwiać je sprawnie i ku ogólnemu zadowoleniu. Po chwili weszła kobieta, żeby prosić o zaświadczenie. Ten, który miał ją przyjąć, akurat brał udział w dyskusji. Kobieta czekała. Ludzie mają tu fantastyczną zdolność czekania, potrafią zamienić się w kamień i trwać nieruchomo bez końca. Wreszcie ów człowiek przyszedł i zaczęła się rozmowa. Kobieta mówiła, on pytał, kobieta pytała, on mówił. Targ targiem, doszli do porozumienia. Zaczęło się szukanie kawałka papieru. Na stole leżały różne kartki, ale żadna nie wydawała się odpowiednia. Człowiek zniknął — pewnie poszedł szukać papieru, choć równie dobrze mógł wyjść do baru naprzeciwko, żeby napić się herbaty (było gorąco). Kobieta czekała w milczeniu. Człowiek wrócił, ocierał z zadowoleniem usta (pewnie pił herbatę), ale przyniósł również papier. Teraz zaczęła się część najbardziej dramatyczna — szukanie ołówka. Nigdzie nie było ołówka — ani na stole, ani w żadnej szufladzie, ani na podłodze. Pożyczyłem mu pióro. Uśmiechnął się, kobieta odetchnęła z ulgą. Teraz siadł do pisania. Kiedy zaczął pisać, uświadomił sobie, że nie bardzo wie, co ma zaświadczyć. Zaczęli rozmawiać, człowiek kiwał głową. Wreszcie dokument był gotów. Teraz musiał go podpisać ktoś wyższy. Ale wyższego nie było. Wyższy dyskutował w innym komitecie, nie dało się z nim porozumieć, bo telefon nie odpowiadał. Czekać. Kobieta znowu zamieniła się w kamień, człowiek zniknął, a ja poszedłem na herbatę.
Potem ten człowiek nauczy się pisać zaświadczenia i będzie umieć wiele innych rzeczy. Ale po kilku latach nastąpi przewrót, człowiek, którego już znamy — odejdzie, na jego miejsce przyjdzie inny, zacznie szukać papieru i ołówka. Ta sama albo inna kobieta będzie czekać zamieniona w kamień. Ktoś pożyczy swojego pióra. Wyższy będzie zajęty dyskusją. Wszyscy oni, tak jak ich poprzednicy, zaczną znowu poruszać się w zaklętym kręgu bezradności. Kto stworzył ten krąg? W Iranie stworzył go szach. Szach myślał, że kluczem do nowoczesności jest miasto i przemysł, ale było to myślenie błędne. Kluczem do nowoczesności jest wieś. Szach upajał się wizją elektrowni atomowych, sterowanych komputerami taśm produkcyjnych, i wielkiej petrochemii. Ale w kraju zapóźnionym są to tylko atrapy nowoczesności. W takim kraju większość ludzi żyje na biednej wsi, z której ucieka do miasta. Tworzą oni młodą, energiczną siłę, która mało umie (są to często ludzie bez kwalifikacji, analfabeci), ale ma duże ambicje i jest gotowa walczyć o wszystko. W mieście znajdują zasiedziały układ, tak czy inaczej związany z istniejącą władzą. Więc najpierw rozejrzą się, trochę zadomowią, zajmą wyjściowe pozycje i — ruszają do szturmu. Do walki wykorzystują tę ideologię, którą wynieśli ze swojej wsi — zwykle jest nią religia. Ponieważ stanowią siłę, której naprawdę zależy na awansie, często zwyciężają. Wtenczas władza przechodzi w ich ręce. Ale co z nią zrobić? Zaczynają dyskusje, wchodzą w zaklęty krąg bezradności. Naród jakoś żyje, bo musi żyć, oni natomiast żyją coraz lepiej. Pewien czas żyją spokojnie. Ich następcy jeszcze biegają po stepie, pasą wielbłądy i pilnują baranich stad. Ale potem dorosną, pójdą do miasta i zaczną walkę. Co w tym jest najistotniejsze? To, że ci nowi wnoszą więcej ambicji niż umiejętności. W rezultacie za każdym przewrotem kraj niejako wraca do punktu wyjściowego, zaczyna od zera, ponieważ generacja zwycięzców musi od początku uczyć się wszystkiego, co z mozołem opanowała generacja pobita. Czy oznacza to, że ci pokonam byli sprawni i mądrzy? Wcale nie. Geneza poprzedniej generacji była identyczna jak tej, która przyszła na jej miejsce. Jakie jest wyjście z kręgu bezradności? Tylko poprzez rozwój wsi. Tak długo jak zacofana jest wieś, tak długo zacofany jest kraj, choćby istniało w nim pięć tysięcy fabryk. Tak długo jak syn osiedlony w mieście będzie odwiedzać rodzinną wioskę jak egzotyczną krainę, tak długo naród, do którego należy, nie będzie nowoczesnym.
W dyskusjach, jakie toczyły się w komitetach na temat — co robić dalej, wszyscy byli zgodni w jednym: przede wszystkim wziąć odwet. Zaczęły się więc egzekucje. Znajdują jakieś upodobania w tym zajęciu. Na pierwszych stronach gazet zamieszczają zdjęcia ludzi o zawiązanych oczach i chłopców, którzy do nich celują. Długo i szczegółowo opisują całe zdarzenia. Co skazaniec powiedział przed śmiercią, jak się zachowywał, co napisał w ostatnim liście. W Europie egzekucje te wywoływały wielkie oburzenie. Jednakże tutaj niewielu rozumiało te pretensje. Dla nich zasada odwetu była stara jak świat. Sięgała niepamiętnych czasów. Szach rządził, potem obcinali mu głowę, przychodził następny, obcinali mu głowę. Jakże inaczej pozbyć się szacha? Sam przecież nie ustąpi. Zostawić szacha albo jego ludzi przy życiu? Wnet zaczną organizować armię i odzyskają władzę. Osadzić ich w więzieniu? Przekupią straże i wyjdą na wolność, zaczną masakrować tych, którzy ich pokonali. W tej sytuacji zabicie jest jakby elementarnym odruchem samozachowawczym. Jesteśmy w świecie, w którym prawo jest rozumiane niejako instrument ochrony człowieka, ale jako narzędzie zniszczenia przeciwnika. Tak, brzmi to okrutnie, jest w tym jakaś upiorna, nieubłagana bezwzględność. Ajatollach Khalkhali opowiadał nam, grupie dziennikarzy, jak po skazaniu na śmierć byłego premiera Howeydy nabrał nagle podejrzenia do ludzi z plutonu egzekucyjnego, którzy mieli wykonać wyrok. Obawiał się, że mogą go wypuścić. Wziął więc Howeydę do swojego samochodu. Było to nocą, siedzieli w wozie, Khalkhali twierdzi, że rozmawiali. Nie powiedział nam, o czym. Czy nie bał się, że mu ucieknie? Nie, nic takiego nie przyszło mu na myśl. Czas płynął, Khalkhali zastanawiał się, w czyje zaufane ręce mógłby oddać Howeydę. Zaufane ręce to znaczy takie, które na pewno wykonałyby wyrok. W końcu przypomnieli mu się ludzie z pewnego komitetu, w pobliżu bazaru. Zawiózł do nich Howeydę i tam go zostawił.
Próbuję ich zrozumieć, ale coraz to natrafiam na ciemny obszar, po którym zaczynam błądzić. Mają inny stosunek do życia i do śmierci. Inaczej reagują na widok krwi. Widok krwi wywołuje w nich napięcie, fascynację, wpadają w jakiś mistyczny trans, widzę ich ożywione gesty, słyszę, jak wydają okrzyki. Przed mój hotel zajechał nowym wozem właściciel sąsiedniej restauracji. Był to przyprowadzony prosto z salonu samochodowego piękny, złocisty „Pontiac”. Zrobił się ruch, na podwórzu darły się zarzynane kury. Ich krwią ludzie najpierw spryskiwali siebie, a potem mazali nią karoserię samochodu. Po chwili wóz był czerwony, ociekał krwią. Był to chrzest „Pontiaca”. Tam, gdzie jest krew, cisną się, aby umaczać w niej rękę. Nie umieli mi wytłumaczyć, do czego jest to potrzebne.