Выбрать главу

Przez kilka godzin w tygodniu zdobywają się na fantastyczną dyscyplinę. Dzieje się to w piątek, w czasie wspólnej modlitwy. Rano na wielki plac przychodzi pierwszy, najbardziej gorliwy muzułmanin, rozkłada dywanik i klęka na jego skraju. Po nim przychodzi następny i rozkłada swój dywanik obok tego pierwszego (choć cały plac jest wolny). Potem zjawia się następny wierny i następny. Potem tysiąc innych, potem milion. Rozkładają dywaniki i klękają. Klęczą w równych, karnych szeregach, w milczeniu, zwróceni twarzami w stronę Mekki. Około południa przewodnik piątkowej modlitwy rozpoczyna obrządek. Wszyscy wstają, pochylają się w siedmiokrotnym pokłonie, prostują, skłon ciała do bioder, opadnięcie na kolana, padnięcie na twarz, pozycja siedząca na udach, znowu padnięcie na twarz. Doskonały, niczym nie zmącony rytm miliona ciał jest widokiem trudnym do opisania i dla mnie — nieco groźnym. Na szczęście, kiedy modlitwa kończy się, szeregi natychmiast zaczynają się rozpadać, robi się gwarno i powstaje przyjemny, swobodny, odprężający bałagan.

Wkrótce w obozie rewolucji zaczęły się spory. Wszyscy byli przeciwni szachowi i chcieli go usunąć, ale przyszłość każdy wyobrażał sobie inaczej. Część ludzi wierzyła, że w kraju zapanuje taka demokracja, jaką znali z pobytu we Francji i Szwajcarii. Ale ci właśnie w walce, jaka rozpoczęła się po wyjeździe szacha, przegrali najpierwsi. Byli to ludzie inteligentni, mądrzy, ale słabi. Od razu znaleźli się w sytuacji paradoksalnej — demokracji nie można narzucić siłą, za demokracją musi opowiedzieć się większość, tymczasem większość chciała tego, czego żądał Chomeini — republiki islamskiej. Po odejściu liberałów zostali ci, którzy byli za republiką. Ale i między nimi wkrótce doszło do walki. W tej walce twarda, konserwatywna linia stopniowo brała górę nad linią światłą i otwartą. Znałem ludzi z jednego i drugiego obozu i ilekroć myślałem o tych, po których stronie była moja sympatia, ogarniał mnie pesymizm. Przywódcą światłych był Bani Sadr. Szczupły, lekko przygarbiony, zawsze w koszulce polo, chodził, perswadował, ciągle wdawał się w dyskusje. Miał tysiąc pomysłów, dużo, za dużo mówił, snuł nie kończące się rozważania, pisał książki trudnym, niejasnym językiem. W tych krajach inteligent w polityce to zawsze ktoś nie na miejscu. Inteligent ma nadmiar wyobraźni, przeżywa rozterki, miota się od ściany do ściany. Jaki pożytek z przywódcy, który sam nie wie, czego się trzymać? Beheszti (linia twarda) nigdy nie postępował w ten sposób. Zbierał swój sztab i dyktował instrukcje. Wszyscy byli mu wdzięczni, bo wiedzieli, jak postępować, co robić. Beheszti miał w ręku aparat szyicki, Bani Sadr — przyjaciół i zwolenników. Bazą Bani Sadra była inteligencja, studenci, mudżahedini. Bazą Behesztiego — gotowy na wezwanie mułłów tłum. Było jasne, że Bani Sadr musi przegrać. Ale i Behesztiego dosięgła ręka Miłościwego i Litościwego.

Na ulicach pojawiły się bojówki. Były to grupy młodych, silnych ludzi, z tylnych kieszeni wystawały im noże. Atakowali studentów, karetki pogotowia wywoziły z uniwersytetu poranione dziewczyny. Zaczęły się manifestacje, tłum wygrażał pięściami. Ale tym razem — przeciw komu? Przeciw człowiekowi, który pisał książki trudnym, niejasnym językiem. Miliony ludzi nie miało pracy, chłopi nadal mieszkali w nędznych lepiankach, ale czy to było ważne? Ludzie Behesztiego byli zajęci czymś innym — walczyli z kontrrewolucją. Tak, wreszcie wiedzieli, co robić, co mówić. Nie masz co jeść? Nie masz gdzie mieszkać? Wskażemy ci sprawcę twojej niedoli. Jest nim kontrrewolucjonista. Zniszcz go, a zaczniesz żyć po ludzku. Ale jakiż on kontrrewolucjonista, przecież wczoraj walczyliśmy razem przeciw szachowi! To było wczoraj, a dzisiaj on twoim wrogiem. Wysłuchawszy tego, rozgorączkowany tłum rusza do tarcia, niewiele myśląc o tym, czy to wróg prawdziwy, ale tłumu nie można o nic winić, ponieważ ci ludzie rzeczywiście chcą lepiej żyć i pragnąc tego od dawna, nie wiedzą, nie rozumieją, co jest takiego na świecie, że mimo ciągłych zrywów, ofiar i wyrzeczeń lepsze życie jest nadal za górami.

Wśród moich przyjaciół panowało przygnębienie. Mówili, że nadciąga kataklizm. Jak zawsze, kiedy zbliżały się ciężkie czasy, oni, inteligentni, tracili siły i wiarę. Poruszali się w gęstym mroku, nie wiedzieli, w którą skierować się stronę. Byli pełni lęku i frustracji. Oni, którzy kiedyś nie opuścili żadnej manifestacji, teraz zaczęli bać się tłumu. Rozmawiając z nimi, myślałem o szachu. Szach jeździł po świecie, czasem w gazetach pojawiła się jego twarz, coraz bardziej wychudła. Do końca myślał, że wróci do kraju. Nie wrócił, ale wiele z tego, co zrobił — pozostało. Despota odchodzi, ale wraz z jego odejściem żadna dyktatura nie kończy się całkowicie. Warunkiem istnienia dyktatury jest ciemnota tłumu, dlatego dyktatorzy bardzo o nią dbają, zawsze ją kultywują. I trzeba całych pokoleń, aby to zmienić, aby wnieść światło. Nim to nastąpi, często ci, co obalili dyktatora, mimowolnie i wbrew sobie działają jako jego spadkobiercy, kontynuując swoją postawą i sposobem myślenia epokę, którą sami zniszczyli. Jest to tak mimowolne i podświadome, że jeśli im to wytknąć, zapałają najświętszym oburzeniem. Ale czy można o wszystko winić szacha? Szach zastał pewną tradycję, poruszał się w granicach zespołu obyczajów, istniejących od setek lat. Bardzo trudno przekroczyć takie granice, bardzo trudno zmienić przeszłość.

Kiedy chcę poprawić sobie nastrój i spędzić przyjemnie czas, idę na ulicę Ferdousi, przy której pan Ferdousi prowadzi sprzedaż perskich dywanów. Pan Ferdousi, który całe życie spędził obcując ze sztuką i pięknem, patrzy na otaczającą go rzeczywistość jak na drugorzędny film w tanim i zaśmieconym kinie. Wszystko jest kwestią smaku, mówi mi, najważniejsza rzecz, proszę pana — trzeba mieć smak. Świat wyglądałby inaczej, gdyby trochę więcej ludzi miało odrobinę więcej smaku. Wszystkie okropności (bo nazywa to okropnościami), takie jak kłamstwo, zdrada, złodziejstwo, donosicielstwo, sprowadza do wspólnego mianownika — takie rzeczy robią ludzie, którzy nie mają smaku. Wierzy w to, że naród przetrwa wszystko i że piękno jest niezniszczalne. Musi pan pamiętać, mówi mi rozwijając kolejny dywan (którego wie, że nie kupię, ale chciałby, abym nacieszył nim oko), że to, co Persom pozwoliło pozostać Persami przez dwa i pół tysiąca lat, to, co pozwoliło nam pozostać sobą, mimo tylu wojen, inwazji i okupacji, to była nasza siła duchowa, a nie materialna, nasza poezja, a nie technika, nasza religia, a nie fabryki. Co myśmy dali światu? Myśmy dali poezję, miniaturę i dywan. Jak pan widzi, z wytwórczego punktu widzenia same bezużyteczne rzeczy. Ale właśnie w tym wyraziliśmy siebie. Myśmy dali światu tę cudowną, niepowtarzalną bezużyteczność. To, co daliśmy światu, nie polegało na ułatwianiu życia, tylko na jego ozdabianiu, oczywiście, o ile takie rozróżnienie ma sens. Bo na przykład dywan jest dla nas potrzebą życia. Pan rozkłada dywan na strasznej, spalonej pustyni, kładzie się na nim i czuje, że leży na zielonej łące. Tak, nasze dywany przypominają kwitnące łąki. Pan widzi kwiaty, widzi ogród, sadzawkę i fontannę. Między krzewami przechadzają się pawie. A dywan to trwała rzecz, dobry dywan zachowa kolor na wieki. I w ten sposób, żyjąc w nagiej i monotonnej pustyni, pan żyje jak w ogrodzie, który jest wieczny, który nie traci barwy ni świeżości. A jeszcze można sobie wyobrazić, że ten ogród pachnie, można usłyszeć szum strumienia i śpiew ptaków. I wtedy pan czuje się dobrze, pan czuje się wyróżniony, pan jest blisko nieba, pan jest poetą.