Emeryt wciągnął z rozkoszą dym w płuca, zatrzymując go tam tak długo, jak to było możliwe, i zerknął na nią spod przymrużonych powiek.
– Dobra czy zła?
– Dobra. Pod farbą znajduje się napis z epoki. Odsłonięcie go podwyższa wartość obrazu. – Uśmiechnęła się i usiadła wygodnie na krześle. – Do pana należy decyzja.
Belmonte popatrzył na Menchu, potem na Julię, jakby dokonywał jakichś tajemniczych porównań albo wahał się wobec kogo ma pozostać lojalny. Wreszcie podjął decyzję, zaciągnął się głęboko papierosem i z zadowoleniem na twarzy położył dłonie na kolanach.
– A pani to jest nie tylko ładna, ale i sprytna – odezwał się do Julii. – Jestem pewien, że też lubi pani Bacha.
– Uwielbiam.
– To proszę mi zdradzić szczegóły.
I Julia zdradziła je.
– Patrzcie państwo. – Belmonte kręcił głową po długim, pełnym niedowierzania milczeniu. – Tyle lat, dzień po dniu, patrzyłem na ten obraz i ani przez chwilę się nie domyślałem… – Zerknął na ślad po van Huysie na ścianie i przymknął powieki z wesołym uśmiechem. – Czyli, że nasz malarz lubił zagadki…
– Na to wygląda – odparła Julia. Belmonte wskazał gramofon, z którego wciąż płynęła muzyka.
– Nie on jeden. Kiedyś często zdarzały się dzieła sztuki ze zgadywankami i ukrytymi kluczami. Weźmy na przykład Bacha. Dziesięć kanonów tworzących Musikalisches Opfer należy do najdoskonalszych rzeczy, jakie skomponował, a mimo to żadnego nie spisał w całości od początku do końca… Pozostawił tu pewien margines dowolności, jak gdyby chodziło o łamigłówki, które stawiał Fryderykowi pruskiemu… To nierzadki w owej epoce chwyt muzyczny. Pisało się temat, zaopatrywało go w kilka mniej lub bardziej enigmatycznych wskazówek i pozwalało, żeby kanon powstały na bazie tego tematu odkrył jakiś inny muzyk czy wykonawca. Czyli inny gracz, bo mówimy tu o grze.
– To ciekawe – odezwała się Menchu.
– Nawet nie mają panie pojęcia, do jakiego stopnia. Bach, jak zresztą wielu artystów, lubił pułapki. Nieustannie stosował fortele, żeby nabrać publiczność: drobne sztuczki z nutami czy literami, pomysłowe wariacje, nietypowe fugi. A przede wszystkim manifestował kolosalne poczucie humoru… Na przykład w jednym z utworów sześciogłosowych po kryjomu wprowadził własne nazwisko do dwóch najwyższych głosów. Ale nie ograniczajmy się tylko do muzyki: Lewis Carroll, nie dość, że matematyk i pisarz, to jeszcze wielbiciel szachów, w wierszach przemycał akrostychy… Jest wiele inteligentnych sposobów na ukrycie pewnych informacji w muzyce, w wierszu czy w obrazie.
– Bez wątpienia – odrzekła Julia. – Symbole i tajemne klucze często pojawiają się w sztuce. Nawet w sztuce współczesnej… Tyle że nie zawsze mamy informacje, które pomogłyby nam odczytać te tajemne przesłania, zwłaszcza sprzed wielu lat. – Teraz ona zapatrzyła się w puste miejsce na ścianie. – Ale w wypadku Partii szachów dysponujemy paroma punktami zaczepienia. I możemy spróbować.
Belmonte oparł się w swoim wózku inwalidzkim i kiwając głową wbił w Julię przebiegłe spojrzenie.
– Proszę informować mnie na bieżąco – powiedział. – Zapewniam panie, że nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności.
Właśnie żegnali się w przedpokoju, kiedy nadjechała bratanica Belmontego z mężem. Lola, kobieta chuda i sucha, grubo po trzydziestce, miała rude włosy i drapieżne oczka. Ubrana była w skórzany płaszcz. Prawą ręką trzymała się lewego łokcia męża, szczupłego bruneta, na oko młodszego od niej. Wspaniała opalenizna tuszowała przedwczesną łysinę. Nawet gdyby gospodarz nie wspomniał, że jego przyszywany bratanek w życiu nie splamił się pracą, Julia bez trudu dostrzegłaby, że Alfonso uwielbia żyć jak najmniej się wysilając. Niewielkie woreczki pod oczami potęgowały wrażenie bon vivanta. Wyraz twarzy miał chytry, z lekka cyniczny, czego bynajmniej nie maskowały duże, wyraziste, niemalże lisie usta. Nosił niebieski blezer ze złotymi guzikami, bez krawata, i na kilometr można było wyczuć, że w porze aperitifu można go znaleźć w eleganckich kafejkach, nocą zaś w modnych barach, i że ruletka czy karty nie mają przed nim żadnych tajemnic.
– Moja bratanica Lola i jej mąż Alfonso – przedstawił ich Belmonte. Bratanica przywitała się bez entuzjazmu, natomiast jej małżonek wykazał nadspodziewane zainteresowanie, przytrzymując dłoń Julii nieco dłużej, niż nakazywała potrzeba chwili, i obrzucając dziewczynę taksującym spojrzeniem. Następnie zwrócił się do Menchu, mówiąc jej po imieniu. Byli chyba starymi znajomymi.
– Panie przyszły w sprawie obrazu – powiedział Belmonte.
Alfonso cmoknął językiem.
– Jasne, obrazu. Twojego słynnego obrazu.
Gospodarz wprowadził przybyłych w nowe szczegóły. Alfonso trzymał ręce w kieszeniach i uśmiechał się do Julii.
– Jeśli obraz miałby zyskać przez to na wartości czy w ogóle, to bardzo dobra wiadomość – powiedział do niej. – Może nas pani odwiedzać, kiedy pani chce, i robić nam podobne niespodzianki. Uwielbiamy niespodzianki.
Lola nie podzielała zadowolenia męża.
– Musimy to przedyskutować – rzekła z rozdrażnieniem. – Kto nam zagwarantuje, że obraz się nie zniszczy?
– Byłaby to strata niepowetowana – zaznaczył Alfonso, nie spuszczając wzroku z Julii. – Ale nie wierzę, żeby ta młoda osoba mogła nam zrobić coś podobnego.
Lola Belmonte spojrzała na niego zniecierpliwiona.
– Nie wtrącaj się, to moja sprawa.
– Mylisz się, najdroższa. – Alfonso uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Nie podpisaliśmy intercyzy.
– Powtarzam, nie wtrącaj się.
Alfonso odwrócił się do niej powoli. Lisi wyraz jeszcze mocniej zarysował się na jego twarzy. Teraz uśmiech był zimny i ostry jak nóż i widząc to, Julia pomyślała, że być może przyszywany bratanek wcale nie jest tak niegroźny, na jakiego wygląda. Oj, niełatwo prowadzić wspólne interesy z kimś, kto się tak uśmiecha.
– Nie bądź śmieszna… kochanie.
W owym “kochanie” nie było śladu czułości i Lola Belmonte doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Z wyraźnym trudem ukrywała upokorzenie i wściekłość. Menchu zrobiła krok do przodu z misją pokojową.
– Już rozmawiałyśmy o tym z don Manuelem – oświadczyła. – Stryj państwa się zgadza.
To kolejny aspekt całej sytuacji – uznała Julia, nie mogąc wyjść ze zdumienia. Oto bowiem inwalida obserwował sprzeczkę ze swojego wózka, siedząc z założonymi rękoma jak widz, który na własną prośbę odsunął się na bok i teraz uczestniczy w kłótni z pozycji złośliwego podglądacza.
Ale postacie – pomyślała. – Ale rodzinka.
– Otóż to – potwierdził starzec, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Ja się zgadzam. W zasadzie.
Bratanica wykręciła dłonie, aż zadźwięczały bransoletki. Odczuwała wyraźny niepokój. Albo wściekłość. A może obydwie rzeczy naraz.
– Ale, stryju, musimy o tym porozmawiać. Nie wątpię w dobrą wolę tych szanownych pań…
– To jeszcze młode panny – wtrącił jej mąż, nie przestając uśmiechać się do Julii.
– Panny, wszystko jedno – rozdrażnionej Loli Belmonte artykułowanie słów przychodziło z widoczną trudnością. – Powinny się były skonsultować także z nami.
– Jeśli o mnie chodzi – odezwał się Alfonso – to mają panie moje błogosławieństwo.
Menchu bezczelnie się w niego wpatrywała i już, już miała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Wreszcie spojrzała na bratanicę.
– Słyszy pani, co mówi pani małżonek.
– To nie ma znaczenia. Ja jestem spadkobierczynią.
Belmonte uniósł chudą rękę, jakby prosił o głos w dyskusji.
– Ja ciągle jeszcze żyję, Lolita… Spadek przyjdzie w odpowiednim czasie.