– Raczej nie – właścicielka galerii wysiliła pamięć, krzywiąc przy tym usta. – Wszystko dałam ci razem z obrazem, więc sama kombinuj, kobieto. Możesz się wykazać.
Julia otworzyła torebkę i dłużej niż zwykle szperała w poszukiwaniu paczki papierosów. Wreszcie powoli wydobyła jednego i popatrzyła na przyjaciółkę.
– Mogłybyśmy zwrócić się do Alvara.
Menchu aż uniosła brwi ze zdumienia. Właściwie mogła powiedzieć, że skamieniała jak żona Noego czy Lota, czy jakżeż się nazywał ten kretyn, któremu sprzykrzyło się w Sodomie… A może zamieniła się w słup soli. Jak tam było, tak tam było, nieważne.
– Tuś mnie zabiła, koleżanko – aż zachrypła nieco z ekscytacji. Zwietrzyła niezłe emocje. – Bo Alvaro i ty…
Zawiesiła głos z wyrazem nagłego, wystudiowanego zaniepokojenia na twarzy. Zawsze przybierała taką minę, gdy w grę wchodziły przesadnie, jej zdaniem, zawikłane problemy sercowe innych osób. Julia mężnie wytrzymała jej spojrzenie.
– Nie znamy lepszego historyka sztuki – powiedziała tylko. – Tu nie chodzi o mnie, ale o obraz.
Po chwili widocznego głębokiego namysłu Menchu skinęła głową. Jasne, to sprawa Julii. Sprawa jak najbardziej intymna, “kochany pamiętniku”, te rzeczy. Ale na jej miejscu nie ładowałaby się w to. Jak mawia ta stara ciota Cesar, in dubio pro reo [3]. Czy może in pluvio [4]?
– Możesz być pewna, że wyleczyłam się z Alvara.
– Z niektórych cierpień, słonko, nie sposób się wyleczyć. Dopiero rok minął, zapomnij. Znam ten ból.
Julia uśmiechnęła się kpiąco do samej siebie, na próżno usiłując to ukryć. Rzeczywiście mijał rok, od kiedy Alvaro i ona zerwali długotrwały związek. Menchu była wprowadzona w szczegóły, sama zresztą przy jakiejś okazji wygłosiła (nie pytana) własną prognozę, nazywając rzeczy po imieniu. Powiedziała wtedy chyba, że w ostatecznym rozrachunku, kobieto, żonaty mężczyzna zawsze zostanie przy swojej ślubnej. Bo po latach na przemian prania gaci i rodzenia kolejnych bachorów każda postanawia walczyć. “A oni już tacy są – perorowała Menchu z nosem zanurzonym w kreskę koki, pociągając raz po raz – w głębi duszy potwornie lojalni. (Snif.) Skurwiele”.
Julia wypuściła z ust spory kłąb dymu i zajęła się resztką swojej kawy. Piła powoli, uważając, żeby ani kropla nie skapnęła z filiżanki. To było bardzo nieprzyjemne zerwanie, gorzkie słowa, trzask drzwiami. Ból powracał przy byle wspomnieniu. A także za każdym razem, kiedy – trzy, może cztery razy – przypadkowo spotkała Alvara na jakimś wykładzie czy w muzeum. Zdobywali się wówczas na szczyty elegancji – “Ładnie wyglądasz, uważaj na siebie” i tym podobne. Zasadniczo obydwoje uważali się za ludzi cywilizowanych, których – wyjąwszy pewien epizod z przeszłości – łączył obiektywny przedmiot pracy, czyli sztuka. Słowem, ludzie światowi. Dorośli.
Zauważyła, że Menchu obserwuje ją z niezdrowym zainteresowaniem i zapewne aż oblizuje się na samą myśl o kolejnych miłosnych intrygach, w których będzie mogła maczać palce jako doradczyni w sprawach taktyki. Właścicielka galerii nie mogła darować przyjaciółce, że ta po zerwaniu z Alvarem przeżyła zaledwie kilka sporadycznych, nie wartych plotki przygód: “Popadasz w ascezę, kotek – wkładała jej do głowy. – Z nudów można umrzeć. Musi cię znowu porwać namiętność, otchłań namiętności”… Z tego punktu widzenia zatem ledwie wzmianka o Alvarze rysowała na horyzoncie interesujące możliwości rozwoju sytuacji.
Julia była tego świadoma, ale nie miała za złe przyjaciółce. Menchu to Menchu, od zarania taka jest. Przyjaciół się nie wybiera, to oni wybierają ciebie i albo ich odrzucisz, albo przyjmiesz z dobrodziejstwem inwentarza. Tego też nauczył ją Cesar.
Z papierosa został nikły niedopałek, więc zdusiła go w popielniczce i zwróciła się do Menchu z wymuszonym uśmiechem.
– Alvaro nie jest istotny. Tak naprawdę ćwieka zabił mi van Huys – zawahała się chwilę, szukając odpowiednich słów, żeby wyrazić niezbyt jeszcze jasne myśli. – Coś w tym obrazie wykracza poza normę.
Menchu wzruszyła obojętnie ramionami, jakby dumała nad czymś innym.
– Wyluzuj się, maleńka. Obraz to tylko płótno czy drewno, farba i werniks… Liczy się to, co zostanie w portfelu z chwilą, gdy ten obraz zmieni właściciela – zerknęła na szerokie ramiona Maxa i zatrzepotała powiekami z zadowoleniem. – A cała reszta to anegdotki.
Przez cały spędzony wspólnie okres Julia uważała, że Alvaro odpowiada najściślej stereotypowi historyka sztuki. Swoim wyglądem i strojem jeszcze utwierdzał ją w tym przekonaniu: o miłym wejrzeniu, pod czterdziestkę, angielskie marynarki w pepitkę, trykotowe krawaty. Na domiar palił fajkę, co było szczytem szczytów. Do tego stopnia, że kiedy ujrzała go wtedy pierwszy raz w auli – wykład miał tytuł Sztuka a człowiek – dobry kwadrans minął, nim zdołała skupić się na wygłaszanych przezeń słowach, bo nie mogła pogodzić się z tym, że ktoś o wyglądzie tak młodziutkiego profesora może być właśnie profesorem. I później, kiedy pożegnał się do następnego tygodnia i wszyscy wyszli na korytarz, podeszła do niego jak gdyby nigdy nic, w pełni świadoma tego, co nastąpi: powtórka z odwiecznego, niezbyt oryginalnego schematu, typowy układ profesor-studentka, wszystko z góry wiadomo, jeszcze zanim Alvaro obrócił się na pięcie od drzwi i pierwszy raz uśmiechnął do Julii. W całej tej historii – tak to przynajmniej postrzegała, kiedy rozważała wszystkie za i przeciw – była jakaś nieuchronność, cudownie klasyczny fatalizm rozpisany przez Los. Ten punkt widzenia pociągał ją szczególnie od czasów szkolnych, kiedy to przełożyła z greckiego rodzinne intrygi genialnego Sofoklesa. Gdy później postanowiła poruszyć ów temat z Cesarem, antykwariusz, który od lat był jej konfidentem w sprawach sercowych – pierwszy raz wystąpił w tej roli, gdy Julia nosiła jeszcze warkoczyki i podkolanówki – wzruszył jedynie ramionami i umyślnie niedbałym tonem zjechał tę wyświechtaną historię, przerobioną już, kochanie, w trzystu drętwych powieściach i tyluż filmach, zwłaszcza (pogardliwy grymas) francuskich i amerykańskich: “Przyznasz, księżniczko, że w tym świetle temat nabiera cech wręcz szkaradnych”… Tylko tyle, nic więcej. Ze strony Cesara nie usłyszała ani ostrych wymówek, ani ojcowskich rad, które zresztą, o czym doskonale oboje wiedzieli, na nic by się nie zdały. Cesar nie miał dzieci i zanosiło się, że tak będzie zawsze, ale posiadał dar przydatny w podobnych sytuacjach. W którymś momencie swojego życia antykwariusz nabrał pewności, że nikt nie potrafi uczyć się na cudzych błędach i że w konsekwencji jedyne, co może zrobić szanujący się opiekun – w obecnym przypadku on sam – to usiąść obok swojej podopiecznej, wziąć ją za rękę i życzliwie wysłuchać historii o kolejnych uniesieniach i cierpieniach, a mądra natura niech tymczasem prowadzi swą nieuchronną grę.
– W kwestiach sercowych, księżniczka- mawiał Cesar – me wolno dawać rad ani podsuwać rozwiązań… Co najwyżej czystą chusteczkę w stosownym momencie.
I tak właśnie postąpił, kiedy nadszedł koniec, kiedy przybiegła do niego nocą, z mokrymi włosami, błędnym wzrokiem lunatyka, i usnęła mu na kolanach. Jednak do tamtego pierwszego spotkania na korytarzu wydziału doszło znacznie, znacznie wcześniej. Nie było istotniejszych odstępstw od z góry wiadomego scenariusza. Rytuał dokonał się wedle z dawna ustalonych, przewidywalnych reguł, aczkolwiek przyniósł nadspodziewanie zadowalające efekty. Julia miała już za sobą kilka przygód, ale któregoś wieczoru, kiedy pierwszy raz znalazła się z Alvarem w szerokim łóżku hotelowym, również pierwszy raz w życiu poczuła potrzebę wypowiedzenia tych bolesnych, bezwstydnych słów “kocham cię”. Słuchała siebie w zdumieniu i szczęściu, słuchała tych słów, których dotąd nigdy nie miała zamiaru wygłaszać, a teraz dobiegały z jej ust przybrane w nieznany, jękliwy albo płaczliwy ton. Rano, gdy przebudziła się z nosem wtulonym w pierś Alvara, ukradkiem odgarnęła włosy z twarzy i przyjrzała się jego śpiącemu profilowi, wyczuwając jednocześnie policzkiem puls jego serca. A kiedy wreszcie otworzył oczy, napotkał wzrokiem jej spojrzenie i uśmiechnął się, Julia z absolutną pewnością zrozumiała, że go kocha. Zrozumiała też, że kiedyś będzie miała innych kochanków, ale z żadnym nie doświadczy tego, co czuła w tym momencie. W końcu dwadzieścia osiem miesięcy później, przeżytych intensywnie co do dnia, przyszła chwila gorzkiego przebudzenia z tej miłości i Julia prosiła Cesara, żeby wyjął z kieszeni swoją słynną chusteczkę. “Tę straszliwą chusteczkę – powtórzył z właściwą sobie teatralną emfazą antykwariusz, na poły żartobliwie, ale i złowieszczo jak Kasandra – chusteczkę, którą potrząsamy, żeby pożegnać się na zawsze…” W skrócie tak wyglądała cała historia.